Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja — ze wsi, z ziemi. — No — i co dalej. Ja — Plichta.
Zawahał się sekundę Tomek.
— Ja — Gozdawa.
— Jak? Gozdawa? Herbowy, dworowy! Co znowu? — a możeś krewny — doktora Gozdawy — co umarł parę lat temu?
— To był mój stryj!
— To jest hik! Rozumie się, żeś mi się wydał znajomy. Ten stryj mógł być twoim ojcem — takiś do niego podobny. No — ale co ty robisz — na hrabiowskim samochodzie?
— Ano — kieruję, smaruję i reparuję za pieniądze. Ojciec stracił, ziemia poszła w cudze ręce — ja nie raczyłem się uczyć — a że na żebraka jestem za młody, a na bandytę brakło mi odwagi, umrzeć zaś z głodu za długo trwa — więc trzeba było wziąć się do pracy.
— Przecie twój stryj był bogaty. Podobno dużo dał na tę fundacyę dla dzieci — ale w każdym razie nie wszystko.
— Pan go dobrze znał?
— Jak każdy student Polak, który pomocy, czy ratunku potrzebował. To był porządny typ. A tyś go nie znał?
— Nie. Zerwał zupełnie z rodziną.
— Mam jego parę wizerunków w szkicowaniu. Czy ty czekasz na hrabiego?
— Nie — wracam sam do Palanzy.
— Ano, to, mnie zabierz — a jak będziesz