Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zboża nic piasku w pas,
Ale dusza wolna.

— Uf — zgrzałem się, zmachałem — słyszę — uszom nie wierzę, kto pod Pallanzą gra okrężne? Dajno fiasconę, chłopcze, — niechno gardło przepłuczę. Opowiedz, skąd się tu wziąłeś? — Tomek podał mu wino, a ten go uchwycił za ramię, wykręcił do światła, przyjrzał się, żachnął.
— Do kogoś ty podohny? Widziałem już tę maskę. W każdym razie matka Polska naznaczyła cię swoim typem dokumentnie. Więc szofer jesteś — u kogo?
— U hrabiego Ossoryi.
— Co? już tu jest z tą swoją rudą małpą!
— Jest, w Pallanzy — ale z czarną.
— Przestała się na rudo malować. Paskudna, zmięta, koścista. Znam — spotykamy się co jesieni. Spóźniłem się w tym roku. Onegdaj ulokowałem się w Isola Bella. Hrabinę też znam — z Nicei. Bogowie — co to za cudo natury! Mam cały szkicownik jej pełen.
— Pan malarz?
— Czy wyglądam na bankiera? Tak, chłopcze, jestem rysownik-ilustrator. Pracuję stale w Paryżu — ale mam już kolonię na Podlasiu. Kupiłem, i myślę tyle zebrać — żeby chociaż tam umrzeć — kiedy żyć nie można. A ty co? Z Kutna? Z Włocławka.