Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieć czas — to mnie odwiedź na wyspie. Pokażę ci stryja — i ciebie odrysuję. Okarinę ze sobą zabierz — musisz mi na niej zagrać nasze pieśni.
Tak się rozpoczęła ta niespodziewana znajomość — i Tomek w pierwszej wolnej chwili ruszył w odwiedziny do malarza.
Mieszkał u rybaków — w chałupie — z nimi jadł i obcował, gadając dyalektem, cmokając i gestykulując — jakby się wśród nich urodził.
Poszli do osteryi — na młode wino i cygara. Plichta wynalazł zeszyt paryski, i pokazał mu sylwetkę stryja doktora. Tomek się wpatrzył — potem na siebie w potłuczonem lustrze, i ramionami ruszył.
— Gdzie to pan dojrzał między nami podobieństwo! To głowa pustelnika, czy Diogenesa, a ja jestem szykowny kawaler.
— To też nie z włosów jesteście podobni, ale z formy czaszki — osady oczu i linii ust. Naucz się patrzeć na głowę ludzką — nie jak fryzyer. Jesteście podobni — tylko ten już żył — i dojrzały — a ty ledwieś się dostał pod rylec rzeźbiarza. Ledwie cię z grubszego ociosano. Uśmiechasz się z pobłażliwością: — baje, Plichta! Miałem tyle kochanek — żyłem, użyłem — jestem zblazowany i cynik — nietylkom dojrzały, ale już nawet robaczywy. Co? Tak myślisz? No — a teraz, smaczną masz kochankę! Co?