Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bra Ossoryów są o miedzę z dystylarnią, mleczarstwem, leśnictwem — drugi by tam znalazł praktykę i naukę. Więc niechże panie nie desperują: — żeby nawet skończyli gimnazyum — dalekoby jeszcze im było do karyery — i takich maturzystów legion głodem mrze po świecie, a tu pod ręką chleb i pracę mieć można. Wyrosną z nich ludzie dzielni i użyteczni, tylko niech panie i ich i siebie nie gnębią.
— Mnie się zdaje, że Pan Bóg pana nam zesłał — szepnęła, połykając łzy.
— Kiedy pani tak myśli — to należy nabrać otuchy — odzwyczaić się od ciągłej rozpaczy i przygnębienia.
— Bo pan nie może nawet sobie przedstawić — jakie to nasze życie całe — ciężkie.
— Nie całe — bo teraz przyjdzie lżejsze. Chłopcy przez wakacye w żniwach nam dopomogą — jesienią rozpocznie się kopanie kanałów, Marczewski musi dochód z cegielni dać — zimą zarobimy końmi przy wywózce drzewa do tartaku — kartofle zapowiadają się niezgorzej — więc trzody można będzie wypaść sztuk kilka — z mleka też trzeba lepszy dochód mieć.
— Pan wszystko zrobi! — szepnęła, składając jak do modlitwy ręce.
— Co się da, zrobię — ale panie niech otuchy nabiorą — pomoc dadzą. Jutro chcę do Stradynia pójść — obejrzeć, co się tam robi — kto rządzi i jak. Panie tam nikogo nie znają?