Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wcale do egzaminu z trzeciej nie został dopuszczony. Za stancyę zostali dłużni — na drogę pożyczyli od kolegów — byli wymizerowani, osowiali, apatyczni.
Kobiety spłakały się bezradne, bo była to klęska ostateczna, ruina sześcioletnich starań i ofiar nad możność. Wszystko na marne. Winowajcy biernie znosili swój los; Michaś pochlipywał, a Stasiek powtarzał żałośnie:
— Ja nie winien, mamo. Uczyłem się dzień i noc, ale nie mogę — zdaje mi się, że umiem, ale jak mnie wyrwą — zlęknę się i w głowie huczy, huczy.
Zmogły się kobiety w swej żałości — nakarmiono chłopców — i legli spać.
Hanka położyła matkę i wymknęła się do sadu. Pod ścianą Tomek siedział i jakby na nią czekał.
— Pani pewnie frasuje się o chłopców — rzekł — a mnie się zdaje, że ten wasz frasunek na dobre się obróci. Wiadomo już napewno, że trzeba dla nich co innego szukać.
— Ale gdzie, jaką szkołę dla nich wynaleźć?
— Robotę i fach im trzeba dać. Przygotować i wykształcić do pracy tu w Żeraniu. Niech odpoczną — odżyją — a wtedy wspólnie z nimi obmyśleć, do czego najwięcej chęci czują. Gliny tu przepyszne — niechby jeden do fabryk w tym zakresie wstąpił na naukę. Wielkie do-