Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

piały ptasiemi pieśniami i cała ziemia dyszała słońcem i rozkwitem.
Z lasu wyszedł człowiek w ubraniu dworskiego strzelca, z flintą na ramieniu, zdziwił się na widok obcego i podszedł. Spojrzeli na siebie — strzelec uchylił czapki z galonem, Tomek podniósł rękę do swojej.
— Pan podróżny? — spytał gajowy.
— Albo co? Wy z policyi?
— Nie. Tak sobie pytam. Ja mam tu rewir, graniczny z Żeraniem.
— A czyje to lasy?
— Hrabiego Ossoryi — ze Stradynia.
— To się będziemy często spotykać — bo ja służę w Żeraniu.
— Taak — przeciągnął gajowy lekceważąco. — To wy od niedawna chyba.
Przestał mówić »pan«.
— Od niedawna, bo jeszczem nie miał czasu oszacować szkody w tym zagajniku, alem rano tu już widział jakieś krowy i jutro sołtysa sprowadzę.
— I i i — szkoda waszej fatygi. Po somsiedzku żyjemy oddawna. Ja też nie bronię — jak z Żerania po grzyby i jagody do nas chodzą. A i wy, jak do mnie wstąpicie, to się poczęstunek znajdzie.
— Więc to wasze krowy tu się pasą?
— A może i czasem przejdą granicę. Szkody tu nijakiej nie zrobią.