Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znalazł pokoik schludnie umeblowany i wnet Walerka przyniosła mu obiad.
Dziewczyna patrzyła mu w oczy z podziwem i ogromnym respektem, nie śmiejąc się odezwać.
W kuchni sąsiadującej, czeladź rozmawiała szeptem, bez zwykłych pretensyi o strawę, i zabrała się bez ociągania do roboty.
Tomek poszedł z nimi — a potem dalej, na samą granicę folwarczku — na wzgórze, po lesie, z którego zostały rozczochrane zarośla i kilkanaście starych, rosochatych dębów.
Stamtąd było widać, jak na dłoni, cały Żerań — nizinę — zabagnioną przez wody, nie mające odpływu. Łąki porastały łozy i sitowie, pola w części były zapuszczone — dworek stanowił nieco wyższą wysepkę.
Nawet oczy niefachowe widziały wyraźnie linię naturalnego kanału, który biegłby przez te moczary naturalnym spadem do zabagnionej strugi — i dalej do wysokości grobli, kędy się wił gościniec w głąb kraju.
Widać tam było ciemną linię pięknych lasów, które jak sierpem obejmowały horyzont i graniczyły z zaroślami żerańskiemi.
Za gościńcem leżały szeroko łany pięknie uprawne, snać dworskie, bo jednolite. Teraz na nich było jedno morze płowiejącego żyta.
Zapatrzył się Tomek — cały zajęty projektem osuszenia — a wokoło niego zarośla ki-