Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nazajutrz panna Irena wstała bardzo rano — mówiąc, że chce być u spowiedzi.
W powietrzu wisiała ciężka mgła zimowego ranka, złożona w wilgoci i dymu — i na ulicach ledwie się rozpoczynał roboczy dzień.
U bramy czekał już Tomek, i poszli tą brudną mgłą otuleni w puste Aleje, bezpieczni, że nikt ich nie spotka.



∗                         ∗

— Bardzo się lękam pana urazić! — mówił Remisz nieśmiało, siedząc na brzegu krzesła w Tomka pokoju — ale jeśliby pan chciał posady szofera, to się trafia bardzo korzystna.
Tomek leżał na łóżku zapatrzony w sufit i niechętnym głosem odburknął:
— Wcale mi nie pilno do posady. Czy to u was, we młynie
— Broń Boże. Jak pan wie, jestem rządcą domu — mój gospodarz, Teszner — przemysłowiec, właśnie się ożenił — i wybiera się z żoną w podróż, samochodem. Pan posiada języki — i wogóle — pan jest taki — jakby to rzec — arystokrata — że...
— Że mi w sam raz wozić fabrykantów.
— To milioner — zapłaciłby — coby pan zażądał — i podróż taka — to przecie rozkosz. Jak mi dziś o tem wspomniał — pomyślałem, że panu to może się spodoba.
Tomek chwilę milczał — nagle wstał,