Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomruk poszedł — jakby warczenie — potem szepty.
Przy następnym portrecie zawrzała walka ostateczna.
Lichy konterfekt — jakiegoś upudrowanego szambelana czy dworskiego eleganta z XVIII wieku dopędzono do dwustu rubli. Gdy Tomek i to zapłacił — jeden z żydów zbliżył się doń — i uniżony — pochlebny — spytał — może potrzebuje »cokolwiek« pieniędzy — że on mu może służyć.
Tomek nie liczył, ile wydał z owych trzech tysięcy franków, ani rozważał, dlaczego je rzuca bezkrytycznie — za stos starych płócien, z których drwił przy każdej sposobności — ale był opętany złością — i chęcią dokuczenia — i zuchwałe wetknął pod nos żydowi — garść zmiętoszonych asygnat.
— Ja wam też mogę tem służyć — odparł urągliwie, i miał żądzę, tą pięścią pełną brudnych papierów policzkować.
Żyd, jakby zamiar zrozumiał — szybko się odsunął — a monotonny głos urzędnika wywoływał resztę portretów.
I wszystkie pozostały przy Tomku, który nagle, jakby z szału oprzytomniał — spojrzał na nie urągliwie — i rzekł do stojącej opodal Maleckiej.
— I po com to nabył. Nie mam ścian, by je powiesić, ani kąta, by je złożyć.