Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O świątobliwy zapewne przodku — spraw cud — abym i resztę twego i mego rodu mógł wykupić z żydowskiej niewoli, chociażby in effige!
Teraz z kolei w pięciu rublach wystawiono na sprzedaż portret kobiety we wdowim kwefie. Z czerni stroju występowała upiorowo twarz blada, o wielkich siwych oczach, bezbrzeżnie smutnych.
Farby zblakły, lakier popękał — portret był malowany twardo, tylko miał w sobie tę właściwość — że oczy zdawały się patrzeć — z któregoby się punktu nań spojrzało. A patrzały przejmująco, boleściwie a surowo. Był w tych oczach iście królewski majestat cierpienia.
— To pewnie jakaś matka, która dzieci pogrzebała! — rzekła Malecka.
— Niańki nas nią straszyły ongi — zaśmiał się Tomek. Muszę ją kupić, bo gotowa mnie straszyć i teraz, gdybym ją żydom oddał. Oczy ma istotnie urokliwe!
— A jakaż jej historya?
— Nie wiem. Każdy Gozdawa jest taki wielki i sobą zajęty — że o antenatach nic nie wie. Dosyć, że ma pełne ściany tych konterfektów. Dam za tę dorolosę[1] dziesięć rubli.

Żydzi umilkli, czekając, czem Tomek zapłaci. A on sięgnął do kieszeni w kamizelce i wysupłał złotą monetę.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie błąd w druku, powinno być dolorosę.