Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że nigdzie we dworku nie widział Zuzi — ale zaledwie się oddalił kilkaset kroków, dziewczyna wynurzyła się z pomiędzy drzew.
Miała w ręku zawiniątko w chustce i rozśmieszone uciechą oczy.
— A to się panicz nie mógł nagadać z temi babami — myślałam, że się nie doczekam.
— Co ty nosisz za kukłę?
— Dziecko! W lesie wzięto, w chacie zgięto — na ręku płakało. To paniczowe — hodujcie!
Podała mu, rozwinął i zdziwił się.
— Skrzypce. Bodaj moje własne?
— Toć mówię! — śmiała się.
— Skąd je masz?
— Wykradłam z pałacu.
— No to je, z łaski swej — odnieś. Toć opisane ze wszystkiem, co jest w domu.
— Jak panicz chce, to odniosę — ale chyba w nocy — może panicz na nich trochę zagrać tymczasem — pójdźmy za brzeźniak nad strugę, w te wikliny — tam żywa dusza ni zajrzy, ni posłyszy.
Tomek nic nie odparł, począł, idąc za dziewczyną, cichutko stroić instrument, potem jakąś melodyę snuć, i wreszcie zapomniał o wszelkich sprawach, i bezwiednie znalazł się w pustym zakątku zarośli nadwodnych, opodal od ludzi — wśród ciszy pól.
Stara wierzba, cudacznie pokrzywiona, tam