Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stała, a było to miejsce ich schadzek, gdy chłopak o zmroku — szedł z flintą, niby na ciągi słonek.
Usiadł na wierzbowym konarze — Zuzia przygarnęła się do jego kolan, głowę o nie wsparła — i słuchając grania, milczała, — tylko niekiedy z wielkiej szczęśliwości całowała jego nogi.
Zupełny zapadł zmrok, gdy się ocknął z zamyślenia — smyk zgrzytnął po strunach i umilkł.
— Dobre to drewno! — mruknął, łaskawie rękę kładąc na głowie dziewczyny. — Ale trza je odnieść, Zuziu. Jakeś je wykradła?
— Jaśka z kredensu zbałamuciłam. Poszłam do niego na noc — a jak usnął — tom się wymknęła do pustych pokojów — wzięłam — i już.
Nie dokończyła, kopnięta nogą z taką siłą, że potoczyła się w krzaki. Zerwała się prędko, a Tomek bez słowa skrzypce na wierzbowej rososze położył i zawrócił w gąszcz. Za nim się rozległ śmiech dziewczyny, szczery, pełen rozradowania.
Obejrzał się — splunął.
— Bydlę! — warknął.
A dziewczyna zabrała skrzypce, owinęła je napowrót w chustkę i szła za nim.
— By je odnieść, trza mi znów do Jaśka iść — rzekła wciąż ze śmiechem.