Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tu niedawno z Warszawy przyjechał, bo w Zagajach pana brat rządzi.
— Dziś przyjechałem. Chcę na jutrzejszą licytacyę popatrzeć. Pani pewnie też tam będzie.
— A po co. Pani Pułaska już się ułożyła z żydkami. Tylko Icek Liberman trochę jej krwi napsuje — bo go pan Strażyc podstawił — na jakieś meble.
— Pani ma dobrą policyę.
— A cóż, sporo tam mojego grosza, to się człowiek turbuje, jak o własne. Ale brat pana dostał teściową, co umie cienko prząść. Nie zginie on z taką. Żeby panu taka się udała.
— Zastrzeliłbym babę za stodołą — i na psy zatrąbił! Tymczasem — żegnam panią.
— Da mi pan wiedzieć, jak postanowi?
— Zapewne nie. Widzę — żem zrobił bezmyślną propozycyę — i pewniebym danego słowa nie myślał dotrzymać.
Gdy wstał, by odejść, — niemowa spojrzała nań życzliwie — i mocno uścisnęła jego dłoń. Malecka nie podniosła oczu od grochu i rzekła spokojnie:
— Jak pan uważa. Chyba nie grzech, że swojego pilnuję.
— Owszem — ma pani racyę. Życzę pani pomyślności i korzyści z tych pieniędzy!
Z rękami w kieszeniach, gwiżdżąc — poszedł ścieżką przez brzozowy gaj — zdziwiony,