Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do pugilaresu, ale go Tomek powstrzymał. Był czerwony, to blady, i z trudem zaczął mówić.
— Nie — dziękuję panu. Tak musi być.
— Jakto?
— Jesteśmy zrujnowani — stryj nam nic nie zostawił.
Strażyc się żachnął, zmieszał.
— No — ale przecie — musicie się jakoś ratować. Czyżby tak ostatecznie źle było?
Spojrzał po meblach, po ścianach.
— Macie przepyszne mahonie — i agry. To nie może iść na licytacyę. To są antyki, unikaty. — Założył monokl i począł oglądać okiem znawcy i chciwego amatora.
— Na licytacyi może pan kupić! — rzekł Tomek z szyderczym uśmiechem.
— Nie dopuścimy do sprzedaży. Zaraz jadę do Chojnowskich — obmyślimy sąsiedzką akcyę, by tę gwałtowną sprawę zażegnać. Stara Pułaska coś przebąkiwała tymi czasy, ale tej wściekłej babie nikt nie wierzył.
Zaczął się żegnać — i powóz jego minął w bramie Władka, który konno wpadł, prosto od roboty w polu.
— Cóż Strażyc? — spytał niespokojnie.
— A nic. Pewnie kupi mahonie na licytacyi.
— Wiesz, że Kuperman, Łunden i Myłachowicz mają też wyroki?