Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zanieśli go do sypialni — posłano po doktora.
Tymczasem w pałacu nakładano pieczęcie, ale pan Feliks już nic nie czuł i nie wiedział.
Przybyły Sabiński odratował go na razie — ale rzekł do Tomka.
— To pierwszy dzwonek — do pociągu na daleką drogę. Za tydzień mu to minie, ale wywieźcie do Warszawy — bo jeszcze drugie takie wrażenie, a będzie — koniec.
Tomek, wbrew swemu zwyczajowi — nie parskał na ojca. Był spokojny.
— Chciałbym, żeby tutaj też był prędzej zupełny koniec.
— Bądź o to spokojny. Objedzą żydy Zagaje, jak ptaka mrówki — do czystego szkieletu. A ten szkielet zabierze Malecka.
— No — bywaj zdrów — wstąpię do Żernik — i przyślę ci tu Władka do pomocy.
Ale jeszcze przed Władkiem zjawił się Strażyc.
— Co się u was dzieje? — zagadnął, ujrzawszy popłoch w domu.
— Ojciec miał atak paraliżu na widok komornika. Opisuje graty za dług Kahana — odparł Tomek.
— Dlaczegóż nie płacicie. Przecie odziedziczyliście miliony. Podobno macie trudności z wywindykowaniem spadku, ale czyż ten Kahan oszalał. Ileż się należy — zapłacę. — Sięgał