Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nas wyposażyła. Pamiętam, że kiedyś bolały mnie zęby — i stara Błażejka — nasza piastunka, tak mi je zamawiała: na morzu dąb — pod dębem kamień, pod kamieniem nitka — jak ślimak tę nitkę dostanie, a wróbel ją na gniazdo zaniesie, wtedy niech cię zęby zabolą. Teraz to można zastosować do owego spadku.
— Jesteśmy jak ten z ewangelii: robić nie umiemy, żebrać się wstydzimy. Ano — jasna przyszłość: Ojciec skończy w przytułku dla idyotów — Terka sprzeda się mężowi, ty się sprzedałeś żonie, matka obsiądzie na karku rodziny — a ja, w łeb sobie palnę.
— No — tymczasem powiedzieliśmy sobie wszystko — wyjdę trochę na miasto — i wieczorem możemy jechać do domu — póki go jeszcze mamy.
Władek pozostał, zgarbiony w fotelu, bez możności otrząśnięcia się ze zgrozy położenia — i w tej samej pozycyi zastał go brat po paru godzinach.
— Byłem w biurze adresowem — no i naturalnie żadnej Barbary Tryźnianki niema w Warszawie. I spotkłem na ulicy Ruchnę — tego, co kupił folwark u Chojnowskich. Przyjechał do swego składu maszyn, z Ameryki. Winszował mi sukcesyi — i bardzo żałował, że już nie potrzebuję posady, bo wakuje u niego w biurze miejsce korespondenta! Czy nie ironia. Musiałem przyjmować powinszowania