Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mie się wyciągnął — zawsze z nieodstępnem cygarem. Panie zaczęły protesować, prorokując pożar, ale doktór burknął.
— Nie posmalcie się jedno od drugiego, to inny ogień — furda. Obiecałem matkom, że będę was pilnował. Proszę o respekt i jazda.
Furgony ruszyły. Na wybojach zdarzały się nadzwyczajne karambole i wybuchy śmiechu. Tomek stracił cały poprzedni zapał i złość, dał się unosić fali drażniących wrażeń i pustoty. Na dworze ciemniało, furgony wjechały w las. Rozłożono obóz na polanie, otoczonej wspaniałemi sosnami, stawili się gajowi, rozłożono ognisko. Całe towarzystwo, parami lub w trójki, rozpierzchło się, las napełnił się gwarem, ktoś zaczął śpiewać, chichotały panienki — u ogniska pozostał doktór Sabiński i starszy Chojnowski, zajęty przyrządzaniem fajerwerków.
— Cóż? Ruchno kupił u was Węgielnicę? — spytał doktór.
— Tak. Ojciec nareszcie postawi tę krochmalnię, którą nas piłuje od X lat.
— Dobrze Ruchno zapłacił?
— Co mi z tego. Chciałem ten folwark wziąść u ojca w dzierżawę. Nie zechciał.
Coś wrogiego, niechętnego czuć było na dnie pozornie niefrasobliwego tonu.
— Drugi! — mruknął do siebie doktór.