Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szych oczach ani uznania, ani powagi, ani wiary. Przegadali, przebawili, przepróżniaczyli życie; przemarnowali każdą ważną chwilę w historyi, przewarcholili i przegrali każdą sprawę. Oburzają się teraz, że są bez wpływu nad nami, że ich nie szanujemy — za co? Że o nich nie dbamy, że ich ośmielamy się sądzić i krytykować. Oni nawet nie rozumieją, że dzień każdy jest nowem życiem — tembardziej lata — że my nie dzieci, ale młodzi, że my żyć musimy — żeby tak, jak oni, nie spleśnieć!
Doktór mówi, że nas legion, nic nie umiejących, próżniaków po dworach — a ja mówię, żeśmy tacy właśnie przez szkołę ojców i jeśli się buntujemy, to może bezwiednie przez instynkt zachowawczy.
W tej chwili z wielkim turkotem i paleniem z batów zajechały przed ganek dwa furgony, przystrojone zielenią, powożone przez młodych Chojnowskich. Z domu i z ogrodu posypały się panienki i reszta młodzieży, powstał świergot, śmiechy, zamieszanie, bezładny wybór na to wieczorne, fikcyjne grzybobranie.
Tomek, porwany falą, znalazł się w słomie furgonu, przytulony do obfitego biustu pani Brzechockiej, młodej mężatki, i oparty plecami o Stasię Zadorską, a mając przed sobą Terkę i korepetytora.
Oczom nie wierzył, widząc, że doktór Sabiński też się wgramolił i bez ceremonii w sło-