Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ot, nie dawaj się. Jutro doktór będzie — da ci lekarstwo — wytrzymasz.
— Bardzo już słabo! — szepnął chory.
— A ta ślepa Karlińska rodziny niema? — zagadnął po chwili Jaworski.
— Powiedziała matce, że syna jednego miała, gdzieś po świecie. Dawniej to jej czasem nawet jaki grosz przysłał — miała najętą stancyę u mieszczanina. Ale musiał umrzeć, bo już pięć lat nic nie przysyła — ksiądz się nad nią zlitował — przyjął do przytułku. Et, nas jeszcze troje młodszych jest — ale tylko ja i matka zarabiamy. Ojciec pomarł już trzy lata temu.
— A gdzie ta wasza Bereźnica?
— To w wołyńskiej gubernii — miasteczko, parafia — do kolei daleko.
— A wasza rodzina jak?
— Samoliki — nie chłopy — mieszczanie my!
— A syna Karlińskiej owej — nie widzieliście nigdy?
— Skąd? Jej mąż gdzieści komisarzem we dworze służył podobno. Ona w Bereźnicy siostrę miała kiedyś — i dworek miały. To ona, owdowiawszy, do tej siostry zjechała. A to potem dworek się spalił — i siostra pomarła — a ona tak się została. Syn może i wstydził się takiej matki — może jakim naczelnikiem był — ożenił się gdzie w mieście! Ona — dobra starucha!
— Oj, daj jeszcze herbaty!