Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakoż, gdy się z lasu wydostał, ujrzał czarne kontury chat — płoty — parę wielkich krzyżów przydrożnych — i znalazł się w ulicy wioskowej.
Chaty jeszcze spały, ale świeciło się w domostwie większem — widocznie dawnej karczmie.
Zatrzymał się — i zajrzał przez brudną szybę.
Ujrzał wielką izbę, oświetloną nędzną lampką na rogu stołu, przy którym siedziało, drzemiąc, dwóch żydów — a jeden coś pisał kredą po stole.
Na podłodze izby — pokotem — jeden obok drugiego, spało kilkunastu chłopów.
Chrapanie ich i świszczące oddechy słychać było aż na ulicy — spali jak drewno, w odzieży, z której parowała wilgoć.
Jaworski się wzdrygnął z wstrętem, gdy drzwi otworzył — i próg przestąpił. Nikt się nie poruszył, więc odezwał się w stronę piszącego żyda:
— Można tu dostać nocleg na sianie?
— Ja nie tutejszy! — odparł żyd. Gospodarze śpią w alkierzu. A wy kto?
— Robotnik z Białegostoku. Jaka to wieś?
— Horby.
— A te ludzie? Tutejsze?
— To moje flisaki z Wołynia. Wracają do domu.
— Prowadzicie drzewo — wodą?
— Aha. Rzeka tu o krok. Może się najmiecie na dwa tygodnie. Płacę cztery ruble i charcz!