Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wolenia przyjął butelkę. Porwał ją w drżące ręce i pił.
Jaworski odebrał mu ją przemocą.
Długą chwilę Szostak leżał z wyrazem zadowolenia, potem zupełnie oprzytomniał i jakby odżył.
— Dziękuję, panie! — rzekł. — Myślę, że to ostatnia... i doktór mnie zapewniał, że lada moment... koniec. Nie mogę już tymczasem więcej dokuczać i wiem, jak to wszystkich cieszy. Oj, dokuczę jeszcze nieraz!
Roześmiał się cicho, z demoniczną radością. Potem spojrzał na Jaworskiego.
— Strzelał się pan. To mnie bardzo cieszy! I wam źle... dyrektorom. Bydłu źle żyć, ale i pastuchom pełny brzuch i kieszeń nie dają szczęścia. Ha! będzie wam coraz gorzej. Cuchniecie sami sobie, uprzątacie się. Po co was rznąć... zgnijecie sami. Pociecha mnie, com was nie mógł wyrznąć, bo mnie bydło podeptało, oplwało, zdradziło... za to, żem je z chlewu chciał wydostać. Teraz mi wszystko równie znienawidzone... i wy... i oni. Gnijcie! Stary miał racyę... nie śpieszyć się... wszystko zgnije.
Sięgnął znowu po butelkę — wypił.
— Za tę ostatnią, dziękuję panu. Nie mam pieniędzy... dam panu prezent. Ot!
Wydobył z surduta i podał wytarty pugilares.
— Dziś, jutro zdechnie Szostak... na pryczy!... Zakopią go. Pijak był, włóczęga, śmiecie! A kiedyś,