Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

inną weźmiesz, ni wolnym będziesz. Ten łachman napowrót wdzieniesz, aż donosisz.
— Nie, nie! — rozpacznie Adam zajęczał.
— Lękasz się, brzydzisz szmaty! A przecie ten łachman materyi twoim panem był. Wołał: »bierz...« i brałeś, garnąłeś, chwytałeś chciwie. A jam ci mówił: »dawaj!...« i nie usłuchałeś mnie nigdy. Nie jam ci rozkazywał... nie dałeś mi sobą rządzić.
— Nie rozumiał mądrości! — rzekła Atma. — Mów mu teraz, mów... oczy ma otwarte, szczyt widzi... jam z nim... mów... zrozumie!
— Słuchaj tedy. Za chwilę znowu daleki nam będziesz. Chcesz miłowania mego, zgody, mądrości życia? Tedy ci mówię: »dawaj, nie bierz!« Zapamiętaj! A teraz wracaj do szaty swej. Donosić musisz, wybielić możesz. I spójrz mi twarzą w twarz... byś tęsknił do szczytu.
Adam spojrzał, a jednocześnie uczuł, że zapada w głąb, że się znowu stacza, że postać jest mocą, pięknością, Bogiem.
— Atma! Ty ze mną! — zawołał rozpacznym jękiem tęsknoty, prośby, pożądania.
Poczuł jakby litosne dłonie na skroniach, łzy pod powiekami, szept słów, jakby pieszczoty, czy pieśni i zarazem ból, słabość, życie. Otworzył ciężkie powieki.
Zobaczył ledwie oświetlony pokój, poczuł ostry zapach lekarstw i posłyszał łkanie kobiece i głos: