Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nagle coś sypkiego w ręku. Wyciągnie garstkę, spojrzy — pszenica — jak złoto! Zapuści rękę raz jeszcze — ziarna kupa! Jak w śpichrzu u tęgiego chłopa, taka kupa! Gdzie posunie rękę, wszędzie ziarno, ziarno...
A księżyc coraz jaśniejszy, a świat coraz bielszy, a taka światłość bije od ziarna, właśnie jak od skarbu, o którym bajki mówią, a dąb szumi lekuchno, cichuchno, łaskawie...
...Odpłaci Bóg za ciebie, sieroto, odpłaci!
— Laboga! Laboga — powtarza Marysia zdumiona, aż porwie się z nagłym krzykiem i do chaty bieży.

Wpadła, stanęła u progu, serce się jej w piersi jak ptak tłucze.
— Gospodarzu!... Tatuńciu! — mówi zdyszanym głosem, a łzy radości z oczu jej się, jako perły, sypią.
Siedział Skrobek na zydlu przed kominem, z głową zwieszoną w trosce, wszczepiwszy sękate palce w zwichrzoną czuprynę. Tak był zafrasowany ciężko, czem pólko obsieje, że i nie słyszał nawet jak drzwi skrzypnęły, a Marysia wbiegła.
— Tatuńciu! — powtórzyła Marysia, ciągnąc go za rękaw. — Pszenica je!
Spojrzał na nią błędnym wzrokiem, nie rozumiejąc, co mówi. Zdawało mu się, że to sen, że to oman taki.
Ale sierota nie ustępowała.