Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co nie miałem naszykować? Stała za drzwiami w sieni...
— To i dobrze! Patrz, prosto pod dąb idzie... Poczciwości dziewczynina!
Jakoż Marysia istotnie prosto pod dąb szła, który pełen był szumów cichych i łaskawych, jakby właśnie słowa szeptał słodkie.
Przyszedłszy, obejrzała się dziewczyna za patykiem jakim, żeby rozgrzebać ziemię na mogiłkę dla chomika swego, gdy wtem spostrzegła motykę Skrobkową o pień dębu wspartą.
— Dziękaż Bogu! — szepnęła — Tatuńcio zabaczyli motyki... Będzie czem godny dołek wybrać!
I zaraz zaczęła kopać, złożywszy chomika na trawie. Uderzyła raz motyką, uderzyła drugi, dziwując się w sobie, że jej ta robota tak lekko idzie. Motyka jak piórko, a ziemia tak pulchna, jakby dopiero co usypana.
— Okrutniem zmocniała na Skrobkowym chlebie! — szepnęła z uśmiechem.
— Ani pół, gdzie... ani ćwierć tej mocy nie było we mnie, kiedym gęsie pasła.
Pomilczała i westchnęła zcicha:
— He, hej!... Czem ja się też, sierota, za chleb ten wywdzięczę?... Bóg chyba zapłaci za mnie.
Domawiała tych słów właśnie, kiedy jej motyka przez cienką ziemi warstewkę, do głębokiej jamy wpadła. Ledwie że ją utrzymała dziewczynina w ręku.
— Laboga! — rzekła — to ci te korzenie dębowe takie sobie miejsce robią, żeby gdzie pod ziemią iść miały! A niech tam! Będzie tu miejsce i dla mojego chomika.
A wtem przez gałęzie dębu promień księżyca padł i uczyniło się pod dębem jasno. Skoczyła Marysia po gałązki i zapuściwszy z niemi rączynę w ziemię, poczuła