Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopieroż jak się ta krzywda wypali, to człeku się taki skarb da wziąć. Tyle, że trza też ubogim i sierotom z niego użyczyć, inaczejby zmarniał. Oj, żeby tak na mnie trafiło!...
Zaciął biczem swoją szkapinę i prosto na tę jasność jechał.
— Zginie? Nie zginie? — myślał sobie jadąc. — Jak czas nie przyszedł jeszcze to i zginie.
Ale jasność nie znikała; owszem, coraz wyraźniej zaczęły bić z pod skałki cudne, tęczowe blaski, właśnie jak kiedy promień słońca w kroplach rosy się załamie.
W ubogim Skrobku serce silnie dygotać zaczęło. Chłopina biedny był, jak mysz kościelna, a w domu miał dwoje jasnych chłopiąt, dwie sieroty, które matka mu zostawiła, pożegnawszy ten świat przed półrokiem. Te dzieci, biedna chałupina, ta szkapa i wózek ten, toć całe mienie jego.
Na furmanki się najmował, za groszem się po świecie uganiając, ale i tak niezawsze chleba w chacie było dość. Oj, przydałżeby się, przydał, jaki talar biały!
Jedzie niebogi Skrobek i modli się w duchu, a rozmyśla, jakby to zagon ziemi od sąsiada kupił, kartofle na nim sadził, dziecięta swoje żywił; kiedy spojrzy nagle, a w tej jasności rusza się i uwija gromada maluśkich człeczków, ot tycich, że to ledwie zdaleka przy ziemi widać: długie brody, ubiory dziwaczne, a zresztą jak ludzie.
— Krasnoludki! — szepnie Skrobek, któremu nagle mrowie przeszło po grzbiecie, i zaraz targnął postronkiem, żeby skręcić na stronę, bo takim zawsze lepiej z drogi zejść.