Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale już go ta ciżba obskoczyła i dalej krzyczeć:
— Hej!... hej!... gospodarzu! A podwieźcie no nasze manatki!
I nie czekając, co chłop powie, nuż się na wóz drapać!
Jeden lezie po rozworze, drugi po szprychach koła, inszy się czepia półdrabka, tamten po dyszlu się skrobie. Czysta napaść!
Stanął chłop, patrzy, co z tego będzie, markotno mu jakoś na duszy, i boi się i wstyd mu takiego drobiazgu się bać... Co tu robić teraz?
Ale nie było dużo czasu na rozmysły, bo ledwo jedni stanęli na wozie, wnet inni podawać im zaczęli przedziwne jakieś szkatuły i skrzynie, z których to biły owe blaski tęczowe, a jeszcze insi ciskali na wóz coś, jakby sztaby złota i srebra, tak właśnie, jakby to było zwyczajne żelaztwo.
Brzęczało to wszystko, dzwoniło i świeciło w oczy tak, że chłop prawie od rozumu odchodził i niebardzo już sam teraz wiedział, czy mu się to tak śni tylko, czyli też naprawdę takie dziwy widzi.
Tu mu ogniem buchną ze skrzyni czerwone kamienie, niby rubiny, kamień w kamień jak przepiórcze jajo; tu się aż modro w powietrzu zrobi od niebieskich szafirów, tak przednich, że jak niebo świecą; tu nagle zielone światło obejdzie wszystkie twarze od szkatuły pełniutkiej zielonych szmaragdów; tu perły, tu pierścienie, aż oczy rwie, niewiadomo na co pierwej patrzeć.
Kręciły się Krasnoludki między tem bogactwem w przeróżnej barwie, żywo, składnie, a tak pstro, jak kiedy tulipany zakwitną na wiosennej grzędzie.