Strona:PL Lord Lister -86- Tajemnicza choroba.pdf/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W pobliżu stało eleganckie auto. Za sterem siedział wierny szofer lorda Listera — James Henderson.
Otworzył drzwiczki auta, ukłonił się z szacunkiem obu panom i umieścił starannie obie walizy na przednim siedzeniu.
Pałaclor da Seymoura Higgsa położony był w samym sercu zachodniej dzielnicy Londynu. Był to czworokątny budynek z szarej cegły, pochodzący jeszcze z czasów Wilhelma Holenderskiego. Nad frontonem widniał herb rodziny Seymourów. Park zajmował przestrzeń tak wielką że wartość jego stanowiła prawdziwy majątek.. O bogactwie Seymourów świadczyć mógł sam fakt, że tak wielkie połacie gruntu w samym centrum Londynu pozostawili niezabudowane. Można byłoby wystawić na nich pięć potężnych bloków mieszkalnych.
Raffles zapoznał się dokładnie z rozkładem mieszkania oraz z planem parku. Jako lord Wiliam Aberdeen, wice - przewodniczący „Windsor-Klubu“ bywał kilkakrotnie w domu lorda Seymoura i znał nietylko salony i pokoje jadalne, ale również położenie sypialń, kuchen i pokojów służbowych.
Pod tym względem mógł polegać całkowicie na swym przyjacielu.
Auto zatrzymało się na szerokiej, lecz źle oświetlonej ulicy. Brand i Raffles wysiedli, Henderson zaś odjechał i zatrzymał się wraz z autem na najbliższej bocznej uliczce.
Raffles i Brand poczęli przemykać się ostrożnie w cieniu wysokiego muru, oddzielającego park od ulicy. Po chwili zatrzymali się przed furtką. — Była ona zamknięta. Raffles od dwóch dni posiadał już dorobiony klucz do zamka i otworzył go teraz bez trudu.
Znaleźli się w parku. Panowała tu zupełna cisza i tylko od czasu do czasu, słyszeli słabe odgłosy przejeżdżającego auta, lub kroków zapóźnionego przechodnia.
Ta część parku stanowiła prawdziwie dziką gęstwinę. Raffles i Brand z niemałym trudem posuwali się naprzód, torując sobie drogę, pomiędzy gąszczem krzewów. Stanęli wreszcie na ścieżce prowadzącej do bocznego skrzydła, zamieszkałego przez służbę.
Nie zdążyli ujść dwudziestu kroków, gdy Raffles zatrzymał się nagle kładąc rękę na ramieniu Branda. Jego wyczulony słuch podchwycił lekki szmer, którego znaczenia nie mógł sobie wytłumaczyć. Mógł to być równie dobrze trzask otwieranego okna, albo szelest zamykanych drzwi. Brand usłyszał go również.
— Czyżby nie wszyscy w domu udali się na spoczynek? — zapytał szeptem.
— Tak mi się wydaje — odparł Raffles. — Musimy poczekać. Wszędzie jest ciemno...
Około dziesięciu minut stali nieruchomo w odległości dwudziestu kroków od pałacowego skrzydła. Panowały tu zupełne ciemności.
Promienie księżyca na nowiu nie mogły przedrzeć się przez gęstwinę liści i oświetlały tylko korony drzew.
Nagle obaj przyjaciele instynktownie przywarli mocno do siebie, opanowani wspólnym uczuciem zdumienia i strachu.
W drzwiach, prowadzących do pałacowego skrzydła ukazała się bowiem para oczu, przejmujących grozą... Nie widać było ani postaci, ani sylwetki, tylko oczy...
Były to niewątpliwie oczy ludzkie, ale płonęły tak dziwnym, niesamowitym blaskiem, że nawet Raffles, przywykły do niebezpiecznych przygód zadrżał mimowoli z przerażenia...
Oczy te były szeroko rozwarte, a spojrzenie miały niesamowite. Brand czuł, że ciało jego oblewa się zimnym potem: oczy skierowane były w jego kierunku. Nigdy w życiu nie widział, aby ludzkie oczy tak przedziwnie świeciły w ciemnościach. Brand zacisnął wargi, aby nie krzyknąć z przerażenia.
Pierwszy opanował się Raffles. Wysunął się naprzód, chcąc za wszelką cenę sprawdzić, na czym polegało to zadziwiające zjawisko... Ale oczy zniknęły tak nagle, jak się ukazały.
Przez kilka minut obaj przyjaciele nie zamienili z sobą ani słowa.
— Na Boga, Edwardzie! — wykrztusił wreszcie Brand — co to było?
— Nie mam pojęcia — odparł Raffles ledwie dosłyszalnym głosem. — Polowałem w Indiach na tygrysy bengalskie przy świetle płonącej głowni... Czasami oczy tych zwierząt miewały podobny wyraz... Ale nigdy nie widziałem oczu zwierzęcia, któreby posiadało tak wyraźnie zarysowane białka.
Od strony pałacu rozległ się teraz szelest, jak gdyby ktoś umyślnie starał się zwrócić na siebie uwagę... W tej samej chwili z poza zamkniętych okien rozległ się krzyk tak przeraźliwy, tak nabrzmiały trwogą, że Brand zatrząsł się z przerażenia. Tak krzyczeć można tylko pod wpływem śmiertelnego strachu... Po chwili rozległ się łoskot padającego na podłogę ciała. Wkrótce w całym pałacu rozpoczęła się bieganina...
— Zabierz walizkę! — rozkazał krótko Raffles. — Ruszaj się! Dlaczego stoisz jak skamieniały? Ta noc jest dla nas stracona. Cały dom zerwał się na nogi...
Raffles sam musiał chwycić walizę, która wypadłaby z bezwładnych rąk Branda. Chwycił go za ramię i pociągnął w stronę furtki. Po chwili znajdował się już na ulicy. W uszach ich wciąż jeszcze dźwięczał przeraźliwy krzyk...


A nold Seymour Higgs

Przez dłuższą chwilę obaj przyjaciele milczeli, nie mogąc znaleźć słów. Okazało się, że i Henderson słyszał ów krzyk, mrożący krew w żyłach. Wsiedli do auta.
— To było okropne! Czy popełniono morderstwo w tym domu? — zapytał Brand.
— Możliwe... Chociaż sądzę, że stało się tam coś innego. Tak krzyczy tylko ktoś, kto nagle staje wobec niezrozumiałego a przerażającego zjawiska.
— A może powodem były owe niesamowite oczy?
— Możliwe i to... Przypomnij sobie jakie zrobiły one na nas wrażenie. A przecież jesteśmy dorosłymi ludźmi..
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że to krzyczało dziecko?
— Tak przypuszczam... Czy pamiętasz, że krzyk ten poprzedził jakiś szmer?
— Tak...
— Otóż szmer ten pochodził z tej części pałacu, w której znajduje się sypialnia wnuka lorda Seymoura, małego Arnolda. Chłopak nie ma jeszcze szesnastu lat. Opowiadano mi o nim, jako o słabym wyrostku, łatwo ulegającym wszelkim wpływom... Zdziwiłem się nieco, gdyż Seymourowie to silna i dzielna rasa.