Strona:PL Lord Lister -16- Indyjski dywan.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Masz rację — zaśmiał się Charley. — Bezcelowe wałęsanie się po lokalach sprawi mi większą przyjemność niż wysłuchiwanie nudnego odczytu na nieinteresujący mnie temat. Mimo to spełnię każde twoje zlecenie...
Lord Lister przeszedł parę kroków w milczeniu i rzekł:
— Mam do ciebie pewną prośbę. Nie idzie tu o spełnienie wielkiego czynu, mimo to misja ta jest nader doniosła.
— O co idzie? — zapytał Charles spokojnie.
Lord Lister zaciągnął swego sekretarza do eleganckiej kawiarni. Zasiedli obydwaj przy stoliku i zamówili herbatę i grzanki.
— Oto moja prośba: — rzekł. — Dziś po południu postarasz się zebrać wszelkie wiadomości o sposobie życia i o zwyczajach Jeffriesa. Pozostawiam ci wszelką swobodę wyboru drogi...
Charles Brand nie był zbyt zachwycony swą misją. Istniały rzeczy bardziej ciekawe, niż chodzenie od dozorcy do dozorcy oraz od sprzedawcy do sprzedawcy, z zapytaniami, dotyczącymi życia obcego człowieka. Mimo to zapewnił swego chlebodawcę, że wszystko zostanie spełnione ku jego najwyższemu zadowoleniu.
— Sądząc z tego, co słyszałem dotychczas, Edwardzie, sprawa musi przybrać wkrótce całkiem inny obrót — rzekł na pożegnanie. — Zabiorę się natychmiast do pracy.
— Czy przypadkiem piękna Mabel nie odgrywa pewnej roli w twoim pośpiechu? — rzekł, śmiejąc się, lord.
Charles Brand wyprostował się ze śmiechem i szybko wyszedł z kawiarni. Tajemniczy Nieznajomy pozostał tam jeszcze godzinę, czytając najnowsze gazety.
Jeffries, notariusz i doktór praw, spoglądał na ulicę z okien swego salonu przy Manchester Street. Salon zalegały ciemności. Notariusz umyślnie nie zapalał światła, aby nie można było spostrzec, że z za firanki obserwuje ulicę.
— Do diabła — mruknął do siebie. — Założyłbym się o szylinga, że ten ciemny typ, spacerujący tam i z powrotem po ulicy, knuje coś przeciwko mnie.
Jeffries z największą ostrożnością począł obserwować tego człowieka. W pierwszej chwili pomyślał o owym Irlandczyku o czerwonych włosach, którego nie przyjął ani jego sekretarz, ani też dozorca. Starał się przypomnieć sobie dany mu przez Smytha opis i porównać go z wyglądem obserwowanego indywiduum. Notariusz jednak szybko przyszedł do wniosku, że nie była to ta sama osoba. Nie mógł spostrzec ani cienia podobieństwa z czerwonowłosym Irlandczykiem. Niepokojący go jegomość był wysoki i szczupły, nie robił bynajmniej wrażenia źle płatnego agenta asekuracyjnego.
— Od dwuch dni ktoś mnie nieustannie śledzi — szepnął do siebie. — Nie wiem, czy stoi to w jakimkolwiek związku z aferą miss Dennis. Być może, że idzie tu o zwykłą kradzież. Jestem z lekka tym zaniepokojony. Dziś po południu jakiś młody człowiek starał się dowiedzieć szczegółów o mych zwyczajach. Trzeba będzie mieć się na baczności.
Zamyślił się głęboko. Po chwili twarz jego rozjaśniła się jakąś nową myślą. We wszystkich pokojach zapalił elektryczne światło. Trwało to przez kilka minut, w czasie których notariusz uporządkował w kilku szufladach, wyjął z biurka rewolwer i włożył go do kieszeni. Następnie rzucił okiem w stronę zegara. Zgasił światło. Całe mieszkanie pogrążyło się znów w ciemnościach.
Wyjrzał przez okno: nieznajomy stał ciągle na swym stanowisku. Jeffries ze zdenerwowania gwizdnął przeciągle przez zęby. Wreszcie powziął ostateczną decyzję i wyszedł z mieszkania. Przez pewien czas stał przed bramą, ażeby obserwujący mógł go lepiej zobaczyć. Następnie przeszedł na drugą stronę ulicy i podszedł do spacerującego mężczyzny.
Zatrzymał się i zawołał taksówkę. Rzucił szoferowi nazwę ulicy, znajdującej się w oddalonej dzielnicy Londynu. Człowiek usłyszał niewątpliwie adres. Gdy taksówka ujechała kilka kilometrów, Jeffries kazał szoferowi zatrzymać się. Tłómacząc się, że zapomniał zabrać czegoś z domu, wysiadł z auta i wrócił na Manchester Street. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Na ulicy nie zastał człowieka, który go szpiegował...
Jeffries ukrył się w zagłębieniu bramy i począł obserwować swe mieszkanie. Przytłumione światło sączyło się z jednego z okien. Ktoś musiał zapalić lampę, stojącą na biurku w jego gabinecie. Osobnikiem tym nie mógł być nikt inny, tylko człowiek szpiegujący go.
W gabinecie stała kasa żelazna.
— Doskonale, doskonale — szepnął do siebie Jeffries z zadowoleniem.
Podejrzenia jego sprawdziły się. W pierwszej chwili myślał o tym, aby zawiadomić policję. Po namyśle jednak zmienił zdanie. Z dobrze zrozumiałych względów wołał, aby Scotland Yard nie zajmował się zbytnio jego osobą. Wszedł do położonej naprzeciw domu kawiarni i z poza jej okien obserwował swoje mieszkanie. Postanowił czekać, aby włamywacz mógł swobodnie rozpocząć swoją robotę i wówczas dopiero wtargnąć do mieszkania. W ten sposób uniknie skandalu. Pewien był wytrzymałości swej ogniotrwałej kasy.

Indyjski dywan.

Raffles uśmiechnął się z zadowolenia, gdy taksówka unosząca starego notariusza zniknęła za zakrętem ulicy.
— Doskonale — rzekł do siebie, odrzuciwszy niedopałek papierosa. — Jak to uprzejmie z jego strony, że pozostawił mi swobodę działania. Zmarzłbym na kość w tę niepogodę.
Raffles bowiem szpiegował Jeffriesa. Tajemniczy Nieznajomy bez wahania wszedł do domu notariusza, zatrzymał się przez chwilę, nadsłuchując, czy nikogo nie ma w mieszkaniu.
Wyjął z kieszeni dziwacznej formy klucz, zapalił elektryczną latarkę. Przez parę chwil przyglądał się uważnie otworowi zamka, po czym delikatnie wprowadził klucz do dziurki. Jeden niewielki obrót dłoni i drzwi otworzyły się po cichu. Raffles wszedł do luksusowo urządzonego przedpokoju. Tajemniczy Nieznajomy zamknął za sobą starannie drzwi i rozpoczął uważny przegląd mieszkania. Gwizdnął przeciągle z podziwu: siedem pokojów, składających się na mieszkanie notariusza, urządzone były wspaniale i ze smakiem. W salonie w stylu rococo królował doskonalej marki fortepian, nakryty bezcenną jedwabną chustką. Pokój sypialny nie ustępował innym. Stało w nim wielkie łóżko w stylu Ludwika XIV. Drewniane ciężkie nogi tego łoża przedstawiały kopię kariatyd Jeana