Strona:PL Lord Lister -15- Księżniczka dolarów.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czas gdy palce jej błądziły jeszcze po klawiszach fortepianu, myśli tłumnie oblegały jej kształtną główkę. Przeczuwała niewyraźnie, że wielką rolę odgrywał tu jakiś mężczyzna i z kobiecą intuicją wracała do nazwiska przyjaciela Listera, księcia Alfreda Portlanda.
Myśli Listera były równie niewesołe. Dźwięczały mu w uszach straszne słowa: „przyrzekłem memu przyjacielowi, księciu Portland...“ „przyrzekłem memu druhowi z dziecinnych lat...“ Twarz jego była śmiertelnie blada. Nagle podniósł się z fotela z rozpaczliwym wysiłkiem i spojrzał na Ethel:
— Widzę, że słaby ze mnie pochlebca... Zapomniałem zupełnie pochwalić panią za jej grę i piękny głos. Sądzę, że mi to pani wybaczy? Widzi pani, że nie nadaję się zupełnie na człowieka salonu. Powinienem był z góry nie przyjąć pani zaproszenia. Jestem tak nietowarzyski!
— Nic nie sprawiło mi większej przyjemności niż pańskie milczenie — odparła. Czy sądzi pan, drogi Edwardzie, że pozwolę panu oczerniać samego siebie? Czy istotnie walka z samym sobą jest aż tak ciężka?
Wyraz cierpienia pojawił się na twarzy Listera.
— Wszyscy musimy staczać ciężkie walki w naszym życiu — ciągnęła dalej — Czy stracił pan całą swoją energię? Czy zapomniał pan o dzisiejszym wschodzie słońca? Niech się pan nie obawia walki z tym wszystkim, co nas od siebie dzieli. Kocham walkę jak wszyscy amerykanie. I zwyciężę!
Lister milczał. Był tak słaby, że musiał oprzeć się o ścianę. Nagle zebrawszy ostatnie siły rzekł:
— Proszę mi wybaczyć, że pożegnam panią... — rzekł, ukłoniwszy się nisko. Przyrzekłem panu Braddonowi, że się z nim zobaczę dzisiejszego wieczora. Chwiejnym krokiem skierował się w stronę drzwi. Był już przy drzwiach, gdy usłyszał jej głos.
— Jakto Edwardzie? Czy nie uściskamy sobie na pożegnanie dłoni?
— Nie... nie... — szepnął.
Schwycił gwałtownie jej rękę i ucałował ją gorąco i wybiegł z salonu
Ethel uśmiechnęła się.
— Biedny, mój duży dzieciak — rzekła sama do siebie. — Pomogę ci, zobaczysz.
Lister, jak błędny krążył po korytarzu. Raffles... Raffles... Portland — huczało mu w głowie
Był bowiem Rafflesem, człowiekiem ściganym, człowiekiem, poszukiwanym przez karzącą rękę tego społeczeństwa, które on sam karał niejednokrotnie.

Kłopotliwe pytania

Braddon zadowolony z siebie przechadzał się po pokładzie. Był w tak świetnym humorze, że polecił posłać kilka koszy pomarańczy dzieciom emigrantów z międzypokładu.
— Hallo — zawołał wesoło na widok zbliżającego się doń Listera.
— Czy zechce mi pan udzielić chwilki rozmowy? — zapytał poważnie Lister.
Wesoły uśmiech yankesa ustąpił miejsca lekkiemu zdziwieniu.
— Ależ oczywista. Zawsze jestem do pańskiej dyspozycji — odparł z pewnym znudzeniem w głosie.
— Doskonale. Zechce więc pan udać się ze mną do swojej lub do mojej kabiny.
— Do diaska! Czy to coś aż tak poważnego!
— Tak.
W kilka chwil potem siedzieli obydwaj w kabinie Rafflesa. Braddon spoglądał pytająco na lorda, który nerwowo palił papierosa. Barddon poszedł za jego przykładem i wyciągnął z kieszeni grube cygaro.
— Hugh! Fajka pokoju zapalona. — rzekł. — Możemy więc przystąpić do rozmowy.
— Well — odparł Lister. — Drogi Braddonie! Zaofiarował mi się pan kiedyś z pomocą w sprawie ewentualnego małżeństwa... Chciałbym teraz przypomnieć panu tę obietnicę.
Amerykanin spojrzał na Listera ze zdziwieniem.
— Ja? Ależ mój drogi, nie potrzebuje pan przecież żadnego pośrednictwa.
Ta sprawa jest już całkowicie załatwiona.
— Mimo to jednak proszę pana o pomoc.
— Na wszystkie śledzie oceanu! — odparł Braddon — Nie rozumiem ani słowa z całej pańskiej przemowy. Czy pan żartuję, Brighton?
— Nie. Ani mi to w głowie.
— Nie jestem przecież ani dzieckiem ani głupim. Czy sądzisz, że nie widzę, że miss Goulden i pan... Proszę mi wybaczyć niedyskrecję. Chciałbym wiedzieć cóż ja miałbym do powiedzenia w tej sprawie?
— Nie idzie o to. Chciałbym pana prosić, aby mi pan wskazał z pośród swych znajomych kobiet nazwisko damy, która chciałaby poślubić arystokratę. To wszystko.
— Nonsens! Ani jedna z nich nie jest tak bogata, jak miss Ethel. Ani jedna nie jest jej warta!
— To niechże mi pan wskaże kobietę biedniejszą.
Braddon odłożył swoje cygaro i spojrzał na Listera z politowaniem.
— Mój drogi, — rzekł — czy szczęście nie przekręciło panu w głowie?
— Ależ, Braddon...
— Nigdy jeszcze nie słyszałem głupszej prośby. Zachowuje się pan też conajmniej dziwacznie. Z początku nie chce pan słyszeć o żeniaczce. Następnie zapala się pan, jak zapałka i dzieckoby zrozumiało, że stracił pan głowę dla Ethel. Teraz prosi mnie pan o wskazanie choćby pół tuzina podobnych kobiet... Czy nie należy pan przypadkiem do sekty Mormonów?
Lister uśmiechnął się mimowoli.
— O nie... Mimo to ponawiam swą prośbę.
— A więc dobrze. Istnieje jeszcze miss Veldera.
— Ile?
— Dwadzieścia milionów
— Za mało.
— Za mało?
Braddon spojrzał z podziwem na Listera
— Może pan ma jakieś bardziej zamożne?
— Oczywista.
— A więc mój przyjacielu, zechciej mi pan podać ich nazwiska.
Braddon nie wiedział co o tym wszystkim myśleć.
— Dobrze... — krzyknął zniecierpliwiony — Najbogatszą z nich już pan zna. Jest nią miss Ethel Goulden.
Lister odłożył papierosa. Ścisnął oburącz głowę i spojrzał na Braddona tak nieszczęśliwym wzrokiem, że milioner poczuł dla niego litość.