Strona:PL Lord Lister -04- Intryga i miłość.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
5

z boku zapalił proszek. Ogień począł się szerzyć z błyskawiczną szybkością. Brazylijczyk cofnął się gwałtownie, zakrywając twarz dłońmi w obawie przed iskrami. Lekka detonacja, która powstała przy tym, przeraziła silnie damy. Zanim jednak zdążyły ochłonąć z przerażenia, różowy dym o silnym i ogłuszającym zapachu utworzył się tuż przed samą ścianą, zasłaniając ją kompletnie przed oczyma patrzących.
Z tego obłoku, który stopniowo rozchodził się wynurzył się osobnik, mierzący zaledwie metr wysokości. Był to karzeł niekształtny i garbaty o olbrzy miej głowie i odrażającym wyglądzie. Karzeł obrzucił chytrym i ciekawym wzrokiem zgromadzonych, spojrzał w stronę Brazylijczyka i zasłonił się jakby przed ciosem.
Istotnie markiz trzymał w ręce malutki bicz i groził nim karłowi.
— O, cóż za okropne stworzenie! — szepnęła piękna Lilith — jakiż on brudny!
Przyjaciółka jej, do której skierowane były te słowa nie odpowiedziała. Znieruchomiała z przerażenia na widok pożądliwego spojrzenia, którym obejmował ją w tej chwili pułkownik Goar.
Donośnie zabrzmiał głos wywoływacza duchów. Głos ten ostry i rozkazujący różnił się nieprawdopodobnie od tonu, którym zwykle przemawiał markiz. Było coś demonicznego w krótkich i ostrych słowach, które przerwały milczenie:
— Powiedz kim jesteś!
Karzeł kręcił się i wił jak robak. Jakkolwiek markiz kilkakrotnie powtórzył pytanie, nie dawał odpowiedzi. Dopiero gdy medium podniosło swój bicz wyszeptał kilka nieartykułowanych słów, z których można się było domyśleć, że nazywa się Jim Gocky i że chciałby sobie stąd pójść.
— Zostaniesz! — rozkazał markiz — Powiesz nam wszystko, co wiesz o Rafflesie, zwanym również Tajemniczym Nieznajomym.
Karzeł wykręcał się jak mógł, wreszcie rzekł:
— On jest tam... On jest tam... i już poszedł! Gdy przybył zabrzmiały wszystkie dzwonki... Przychodzi tam gdzie są pieniądze lub klejnoty... odbiera je bogatym i oddaje biednym.
Nie dając się zbić z tropu stłumionym okrzykom zdumienia, markiz ciągnął dalej z niezmąconym spokojem:
— Czy mógłbyś nam powiedzieć, Jimie Gocky, dokąd następnym razem skieruje swe kroki Raffles?
Karzeł zawahał się znowu i bardziej niż poprzednio zdawał się ociągać z odpowiedzią. Jednym skokiem markiz znalazł się obok niego. Bicz zaświstał w powietrzu nad jego głową.
Przyjdźcie tutaj! — krzyknął — przyjdźcie tutaj!
Lord Clifford wstał, zbliżył się do markiza di San Balbo i rzekł niepewnym głosem:
— Proszę zapytać, czego on tu szuka?
Ale z karła nie można było wydobyć żadnej odpowiedzi. Przykucnął na podłodze i spoglądał z podełba na obecnych. Markiz wzruszył ramionami, wyjął z kieszeni pudełko i, jak poprzednio, wysypał proszek wzdłuż zewnętrznej ściany i przed karłem.
Zapalił zapałkę: różowawy, pachnący obłok wzniósł się aż do sufitu. Gdy mgła zniknęła — z karła nie zostało ani śladu.
Prąd zimnego powietrza przeniknął salon.
— W jaki sposób zrobiło się tu nagle tak zimno? — zapytał sir Touston zdziwiony. — Przecież drzwi i okna są pozamykane?
Wszyscy skupili się dokoła markiza, prosząc o wyjaśnienie tych niezrozumiałych zjawisk. Markiz jednak z tajemniczym uśmiechem na ustach nie dawał odpowiedzi.
Gdy goście zeszli do hallu, markiz poprosił gospodarza o auto. Tegoż bowiem wieczora miał w Londynie zebranie swego klubu.
Wraz z nim opuścił pałac jego młody przyjaciel mister Rudge Fitzgerald.

Spelunka pod „Czarnym Koniem“

Tegoż dnia nad wieczorem Londyn odwiedził przykry a częsty gość, zwany przez londyńczyków „thick fog“: gęsta mgła londyńska. Ludzie posuwali się jak w ciemnych tunelach. Biada temu, kto stracił orientację i raz zboczył ze swej drogi. Czemprędzej musiał szukać pomocy u małych chłopców, którzy uzbrojeni w latarki sprowadzali zbłąkanych przechodniów na właściwą drogę.
Jakkolwiek wydaje się to nieprawdopodobne — trudno jest w tej lepkiej i cuchnącej mgle odróżnić przedmioty, znajdujące się w odległości choćby trzech kroków.
Mimo wszelkich przedsięwziętych środków ostrożności — szpalty dzienników zapełniają się wzmiankami o licznych wypadkach. Listy rannych i zmarłych przejmują zgrozą czytelników.
Lecz nietylko nieszczęśliwy przypadek zbiera wówczas w Londynie obfite żniwo: pod ochroną ciemności wypełza odważniej wróg stokroć groźniejszy — zbrodnia!
W mieście tym istnieje dzielnica, ciągnąca się jak olbrzymi wąż: jest to Whitechapel.
Tam kryje się grzech i nędza. Człowiek ubrany dostatnio jest tam rzadkością.
W miejscu gdzie Whitechapel Road kończy się, a zaczyna Mile Eud, Sidney Street skręca w prawą stronę, Tam właśnie w słabym świetle latarni stał człowiek odziany w czarny fałdzisty płaszcz.
Zegar na wieży wybił godzinę dwunastą.
Po upływie kilku chwil, człowiek ten począł iść Sidney Street i zatrzymał się znowu na rogu. Jakkolwiek wydawał się pogrążony w zadumie — spostrzegł, że jakiś cień posuwa się ku niemu.
Nagle uczuł, że ktoś chwycił go mocno z dwóch stron. Nieznajomy nie bronił się, nie raczył nawet poruszyć się. Usta jego wyszeptały tylko jedno jedyne słowo:
— Proszę nam wybaczyć, milordzie, to wina mgły.... — szepnęli napastnicy.
Znikli w ciemnościach tak cicho jak się zjawili.
Przeszedł przestrzeń około dwudziestu kroków i zatrzymał się przed spelunką nad którą paliła się latarnia. Nie wszedł jednak. Po chwili ruszył dalej. Pochłonęły go mgła i ciemności.
Wewnątrz spelunki, znanej dobrze całemu światu podziemnemu jako restauracja „Pod Czarnym Koniem“, panował gwar i ruch. W dużej sali, pełnej ludzi, czarno było od dymu i mgła wdzierała się do środka przez niedomykające się drzwi i okna. Umalowane jaskrawo i nędznie ubrane dziewczęta piły ze swymi amantami, z których żaden nie zarabiał na życie w sposób uczciwy. Wewnątrz sali na malutkiej estradzie Murzyn z Murzynką tańczyli i