Strona:PL Lord Lister -02- Złodziej kolejowy.pdf/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
7

— Czy czytała pani ostatnio gazety?
— Nie. W pensjonacie nie wolno nam było czytać gazet.
— A szkoda. Przekonałaby się pani, że, jak każdy rozsądny człowiek, czuję wstręt przed zbrodnią. Teraz opowiem pani krótko, w jaki sposób zdobyłem kolię: Przedwczoraj włamałem się do domu bankowego Felixa Meyer-Wolfa. Jemu to właśnie skradłem kamienie drogocenne i list.
— Skradłem?
— Tak — odparł Raffles. — Nie staram się pięknymi słowami osłaniać mych czynów. Nazywam rzeczy po imieniu.
— Nie rozumiem, — rzekła miss Brown — czemu mówi pan o kradzieży, jeśli zamierza mi pan je zwrócić?.
— To już moja sprawa — odparł lord Lister.
Z reguły kradnę to, co uprzednio skradzione zostało innym. Proszę się uspokoić: pomogę pani, jeśli pani sobie tego życzy, sprzedać te klejnoty. Spłaci pani dług ojca, a za resztę pieniędzy będzie mogła pani żyć spokojnie. Nie wolno jednak pani zdradzić naszego sekretu. Powróci pani do pensjonatu, a ja zajmę się resztą. Dyrektorce pensjonatu przedstawi mnie pani, jako swego wuja z Indii. Niech pani nie zapomni mego nazwiska: przedstawiłem się jako mister Gold. Jutro wraz z panią udam się do adwokata, który ureguluje sprawę pani z bankierem.
Zanim Hetty zdążyła mu podziękować, lord Lister opuścił pokój. Charles Brand odwiózł ją autem do pensjonatu. Raffles zajął się tymczasem przeglądaniem kontraktów, które lichwiarz zawarł z właścicielami ziemskimi. Doszedł do wniosku, że zniszczenie tych dokumentów nie przyniesie żadnej ulgi nieszczęśliwym, albowiem wszystkie długi zostały już zabezpieczone na hipotekach nieruchomości. Czuł się bezsilny. Los jednak pomógł mu w sposób, którego nie mógłby z góry przewidzieć.

Milion, którego nikt nie skradł, a który jednak został skradziony

Było południe. Inspektor policji Baxter miał właśnie zamiar opuścić biuro, gdy zameldowano mu nowego interesanta. Niechętnie spojrzał na kartę wizytową na której figurowało nazwisko:

Felix Meyer-Wolf
Bankier.
Oxford-Street.

Przeczytał nazwisko cichym głosem.
— Zapytaj, czy to coś pilnego, Marholm, — rzekł do swego sekretarza.
Marholm, zwany pospolicie „Pchłą“, wrócił po chwili.
— Bardzo pilne, inspektorze. Chodzi o kradzież z włamaniem. Najprawdopodobniej najnowszy kawał naszego przyjaciela John C. Rafflesa.
Inspektor Baxter przerwał mu ruchem ręki!
— Do licha Marholm! Nie odbieraj mi apetytu. Mam zamiar zjeść spokojnie obiad. Wydaje się, że największą twoją przyjemnością jest zadręczanie mnie widmem Rafflesa.
— Jak chcecie — odparł Marholm i wzruszył ramionami.
Wprowadźcie tego jegomościa! — rzekł inspektor do dyżurnego.
Felix Meyer-Wolf wszedł do gabinetu. Wygląd jego nie wzbudzał zbytniego zaufania. Uważny obserwator spostrzegłby natychmiast wzrok drapieżnego ptaka i chytrze opuszczone powieki, znamionujące przebiegłość i podstępny charakter. Wąskie, zaciśnięte usta zdradzały oschłość serca i brak wszelkich serdeczniejszych uczuć.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał krótko Baxter.
— Okradziono mnie, panie inspektorze! — zaczął Felix Meyer-Wolf płaczliwie. Sposób jego mó wienia znamionował cudzoziemca. Zaledwie trzy lata temu opuścił Berlin, aby osiedlić się w Londynie.
— Kiedy?
— Wczoraj wieczorem. Bandyci nie zostawili mi nic. Jestem zrujnowany...
— Ile panu zabrano?
— Panie inspektorze, jestem człowiekiem uczciwym i za takiego uchodzę wśród mych przyjaciół i znajomych. Zawsze uważałem, że ciężko zarobione pieniądze najpewniejsze są u mnie, w żelaznej kasie. Sądziłem, że postępuje mądrze i rozsądnie, trzymając wszystko u siebie. Zabrano mi około miliona funtów oraz kolię diamentową tak piękną, że mogłaby godnie zdobić szyję królowej!
— Goddam! — rzekł inspektor policji. — Czemuż czekał pan aż do południa ze złożeniem zameldowania?
— Byłem na wsi wraz z mym głównym kasierem. Dopiero od godziny jesteśmy z powrotem w mieście.
— Szybko automobil policyjny i sześciu ludzi! — rzekł inspektor policji, zwracając się do Marholma.
— Niech pana Bóg błogosławi, inspektorze. Wie rzę, że uda się panu odzyskać mój majątek. Przy pańskich zdolnościach i przy pańskim talencie wszystko jest możliwe.
Wywiadowca Marholm zaśmiał się w kułak:
— Są niestety zdolniejsi od Baxtera — mruknął. — Naprzykład: Raffles...
Wsiedli do policyjnego auta i w ciągu dwudziestu minut znaleźli się przed bankiem.
Baxter długo medytował przed rozprutą kasą...
— Świetna robota — szepnął do siebie — Widać od razu, że dokonał jej dobry specjalista. Czy znalazłeś jakie ślady? — zwrócił się do Marholma, który myszkował po kątach.
— Nie... Łobuzy... nie zostawili po sobie ani pyłka...
Baxter skierował się w stronę biurka. Jakiś papierek, złożony we dwoje, skoncetrował na sobie jego uwagę... Rozwinął go i skoczył jak oparzony.
Głośne przekleństwo padło z jego ust:
— John C. Raffles!
Marholm podniósł papierek, który inspektor zmiął z wściekłością i rzucił na ziemię:

— Do zobaczenia w najbliższej przyszłości!

John C. Raffles“

Zapanowało milczenie.
— Przepowiedziałeś nieszczęście, jak prawdziwy puszczyk! — rzekł Baxter do Marholma... Można pomyśleć, że komunikujesz się z tym łotrem...
— Chyba za pomocą telepatii... Zresztą przyznaję, że chętnie zapoznałbym się z nim bliżej... Pracując razem z nim, prędzej doszedłbym do majątku,