Strona:PL London Biała cisza.pdf/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

my, które zostawiali za sobą, nie mógł ich zrozumieć i traktował ich z jeszcze większą nieufnością. A przy każdej sposobności, bądź, gdy spojrzeli nań ze złością, bądź, gdy ociągali się z wykonaniem jakiegoś rozkazu, w mgnieniu oka wyciągał zza pasa rewolwer i przystawiał go im do czoła.
W ten sposób posuwał się naprzód, z buntującymi się indjanami i niespokojnymi psami, po nieludzko uciążliwej drodze. Trzeba było walczyć z dzikimi, żeby zmusić ich do pozostania przy sobie, walczyć z psami, by odpędzić je od jaj, walczyć z lodem, mrozem, z bólem w nodze, która wcale się jakoś nie goiła. Jeszcze rana dobrze się nie zasklepiła, gdy mróz rozogniał ją nanowo, tak, że wreszcie utworzyła się wielka, ropiąca rana, w którą można było nieledwie wsunąć pięść. Zrana, gdy pierwszy raz stąpnął nogą, doznawał tak okropnego, nieludzkiego bólu, że kręciło mu się w głowie i prawie tracił przytomność; potem, w ciągu dnia, ból przycichał, ale budził się zpowrotem, zaledwie położył się na spoczynek.
I mimo wszystko człowiek ten, co całe życie przesiedział przy biurku, pracował tak, że indjanie nie mogli za nim nadążyć i całkiem wybili się z sił, i to nietylko indjanie, ale nawet psy. Sam nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko pracuje i ile wycierpiał, tak całkowicie pochłonięty był swoją ideą. Wiedział tylko, że przed sobą ma Dawson, za sobą — tysiąc tuzinów jaj, i pomiędzy tymi dwoma punktami znajdowało się jego „ja“, usiłujące z każdą chwilą zmniejszyć odległość między nimi, po-