Strona:PL London Biała cisza.pdf/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chego bobu. Na Chilcutt złapała go śnieżyca i trzeba było zostawić dwa palce u nogi chirurgowi w Shin-Camp. A jednak trwał mężnie całemi dniami na nogach, naprzód w kuchni na parowcu, zdążającym do Sittle, a potem w San-Francisko, w węglarni, pracując, jak wół, by zarobić na dalszą drogę.
Blady, wynędzniały, z nieprzytomnym wzrokiem, wszedł do wspaniałej sali banku, żeby dostać jeszcze trochę pieniędzy na drugi numer hipoteki swojego domu. Przez zwichrzoną brodę przeglądały zapadnięte policzki, oczy weszły głęboko w oczodoły i błyszczały stamtąd, jak dwa żarzące się węgle. Ręce miał pokryte odciskami i straszliwie popękane od zimna i wiatru, paznogcie czarne od brudu i pyłu węglowego. Mówił coś niezrozumiale o jakichś jajach, o lodzie, burzy i śniegu; a gdy mu oznajmiono, że na drugi numer nie dostanie więcej, niż tysiąc dolarów, jął szeroko i długo opowiadać o psach, o żywności dla nich, o mokassynach, łyżwach i najrozmaitszych podobnych rzeczach. Ludzie wzruszali tylko ramionami. Wreszcie dano mu tysiąc pięćset dolarów — więcej, niż cottage był wart — i odetchnięto z ulgą, gdy, podpisawszy dokument, powlókł się ku wyjściu.
W dwa tygodnie później przejeżdżał przez Chilcut z trzema parami sań, po pięć psów przy każdej. Jednym zaprzęgiem kierował on sam, dwoma pozostałymi — dwaj indjanie. Przy jeziorze Marsh odnaleźli schowek i naładowali