Strona:PL London Biała cisza.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Basta! — zawołał, sprzedawszy już ze dwie setki. — Teraz nie dam już ani jednej sztuki. Jestem bardzo zmęczony, muszę naprzód znaleźć sobie lokal, a wtedy możecie przyjść, wtedy wam sprzedam, ile chcecie.
Rozległ się szmer niezadowolenia, ale pan w niedźwiedziem futrze pochwalił to postanowienie. W obszernych jego kieszeniach spoczywały dwa tuziny jaj, więc było mu obojętne, czy inni dostaną jaja, czy też nie dostaną. A przytem dobrze wiedział, że Rasmounsen ledwie się trzyma na nogach.
— Na drugim zakręcie od Monte-Carlo jest niezajęta chata, — oświadczył mu. — Nie moja coprawda, ale polecono mi ją wynająć, jeżeli się kto trafi. Idzie ona dziewięć dolarów za dobę, a to jeszcze jest bardzo tanio. Możecie wprost się tam udać, a ja przyjdę do was trochę później. Chatę po znacie po tem, że okno jest zrobione z butelki od sodowej wody.
— Słuchajcież! — krzyknął w chwilę potem. — Teraz idę do siebie jeść jaja i pomarzyć o domu.
Po drodze do swego mieszkania, Rasmounsen przypomniał sobie, że jest głodny; przechodząc koło sklepu kompanii, wstąpił tam i kupił trochę żywności, między inemi — befsztyk dla siebie i suszonej łososiny dla psów. Chatę znalazł bez trudu i nie wyprzągłszy jeszcze psów, napalił w żelaznym piecu i postawił kawę, żeby się gotowała.
— Półtora dolara za sztukę... tysiąc tuzinów...