Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym książkami stołem, zajmującym środek salonu, mogłoby przemaszerować obok siebie dobre pół tuzina osób — on jednak odważył się na to ze drżeniem. Nie wiedział, co począć z rękoma, zwisającemi ciężko wzdłuż ciała; w podnieceniu wydało mu się, że może łokciem zaczepić stos książek, leżących na stole — skoczył więc w bok gwałtownie, niby przestraszony źrebak, i o włos nie przewrócił taburetu przy fortepianie. W chwilę potem zastanowiły gościa spokojne ruchy młodzieńca, idącego przed nim, i po raz pierwszy zrozumiał, że sam chodzi nie tak, jak inni ludzie. Poczuł niemiły skurcz wstydu i pot drobniutkiemi kropelkami wystąpił mu na czoło. Zatrzymał się i chusteczką otarł starannie bronzową od wiatru twarz.
— Dajno sapnąć, Arturek, mój złoty — powiedział, starając się żartobliwym tonem zamaskować tremę. — Doprawdy za silna dawka. Pozwól ochłonąć! Wiesz, że przyjść nie chciałem, a twoja rodzina też nie usycha, żeby obejrzeć takiego ananasa...
— Ależ wszystko idzie doskonale — brzmiała zachęcająca odpowiedź. — Nie powinieneś się nas obawiać. Jesteśmy sobie — poprostu — całkiem zwyczajni ludzie. O, widzę list do mnie.
Artur cofnął się ku stołowi, rozerwał kopertę i zaczął czytać, dając gościowi możność uspokojenia się. Przybysz pojął to znowu i ocenił z wdzięcznością. Owa pełna zrozumienia życzliwość pomogła mu w odzyskaniu panowania nad sobą. Raz jeszcze otarł wilgotne czoło i począł oglądać się wokół