Artur otworzył drzwi kluczem od zatrzasku
i wszedł, wprowadzając za sobą młodego chłopca,
który nieśmiałym ruchem zdjął czapkę. Prostacka
odzież przybysza, nasycona zapachem morza, wydała się szczególnie rażąca na tle wspaniałego hall’u. Nie wiedział, co począć z czapką, i właśnie zamierzał wpakować ją do kieszeni, kiedy Artur wyjął
mu ją z ręki. Ruch był swobodny i naturalny: nieśmiały młodzieniec ocenił to natychmiast. „Rozumie — pomyślał — i pomoże mi wybrnąć“.
Deptał po piętach Artura, kołysząc się w ramionach i mimowoli wpierając nogi w gładką posadzkę tak, jakby to był pokład statku, rzucanego przez fale. Obszerne apartamenty wydawały się zbyt ciasne dla jego chwiejnych kroków i co chwila chwytała go paniczna trwoga, aby szerokiemi barami nie
zagarnąć misternie udrapowanych portjer, lub nie
potłuc cacek ustawionych na gablotkach. Lawirował starannie pomiędzy sprzętami i coraz bardziej wyolbrzymiał grożące niebezpieczeństwo,
istniejące zresztą tylko w jego wyobraźni. Między
długim, lśniącym fortepianem, a wielkim, zarzuco-
Strona:PL London - Martin Eden 1937.djvu/11
Ta strona została przepisana.
Rozdział I