Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po cichu zwierzenia: może zazdroszczą chłopcom, może chciałyby się do nich przyłączyć, może się boją mam?... Kto wie, co one tam sobie szepczą?
Nadchodzą dwie inne dziewczynki z koszykami. Zbierały na wybrzeżu ostrużyny i wióry, i aż tu zaszły. Złocą się w słońcu ich jasne główki z rozwianemi włosami; obie uśmiechnięte, przystanęły na chwilę i odchodzą, oglądając się jeszcze zdała. Tam znów jakaś samotnica, ze śladami łez na buzi, spogląda na chłopców, rozjaśnia oczy na mgnienie i mija ten obręb wesołości, zajęta jakąś swoją troską nieznaną...

IV.

I tak raz wraz, z omglonej dali wiślanego zbocza wyłaniają się nowe postaci: to nieletni zbieracz papierków, które łamie, ślini na kancie, oddziera część zapisaną, resztę chowając w zanadrze; to rybak z wędką na ramieniu, z dzbankiem w ręce, poszukujący miejsc głębszych lub zaciszniejszych; to szewski terminator »pchnięty na momencik do tego pana z podzelówką«; to uczniak zbiegły ze sztuby; to, wreszcie, jakiś stały pobytowiec nadwiślany, wolen, jak małża, wolen dążeń ambitnych i działań skierowanych ku gromadzeniu dóbr ziemskich...