Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z latarką sam Grzela i oznajmia, że razowa już zmełta, i że oś trzeba jutro nasmarować.
— No, to zastawiaj! Dość na dzisiaj!
Grzela, chętny widać do odpoczynku, spuszcza stawidło co żywo. Uderzyła woda o stawidło, warknęła gniewnie, że kładą jej tamę i odpływa, pomrukując. Przerwała się w połowie ostatnia gama terkotu, szarpnęło coś w środku i młyn stanął. Wstrzymuje bieg kolisko, mokre, jak gdyby spocone ze zmęczenia... Cisza, tylko syczą i popluskują cieniutkie pasemka wodne, ciurkające przez szczeliny. Daleko gdzieś na łące koń zarżał przeciągle, przeraźliwie... Donośniej teraz, na tle ciszy, brzmiał głos Andrzeja:

— Łońskiego roku, coś jakby o tym czasie, jestem ja na młynie, jest i Czerwony Franek. Gadu­‑gadu o tem­‑owem... jeszcze było przy tem paru fornali i stary Kumosiński, rybak dworski. Zgadało się, kto lepiej pływa. Opilski się przechwala i na Franka z podełba zerka. Kumosiński, ba i wszyscy mówią, że Opilski we wodzie jak ryba, bo go znalim: od małego w rzece się chlapał. »Co barłożyta — krzyczy Franek — Opilski, Opilski!... a na Czarną Topiel się nie puszczał!« — A na to Opilski, jak to on umiał, słodziuteńko tak!... Judasz zatracony! — »A to puść się, Franusiu, puść — pokaż żeś chwat, co