Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jagniaka. Śpiewki różne śpiewywał, na armonii grał pieknie... Jak ci rozciągnął ten miech na dwa łokcie, potem prawą ręką do siebie, palcami drobniutko, a lewą na basie — hu, ha!... W tył głowę odrzuci i w oczy dziewusze patrzy... to ci o mało dziewka ze skóry nie wyskoczy!... Na nic rozbałamucił Marynę... W odwieczerz, kiedy z pola powrócą od roboty, po rosach idzie z łasa granie onej armonii... Usłyszy Maryna, zakasze kiecki i leci... Rowy przeskakuje a leci... Do późna w noc zasiadywała się w borze — mówiły baby. Z Opilskim Franek byli na udry. Ale Opilski jak Opilski — lis. W łyżce wody by Franka utopił, a pary z gęby nie puści, zęby ścina. A może się bojał zadzierać, kto jego wie... Franek, żeby sobie z Opilskiego choć tyle robił — gdzietam. Nawet na młyn przychodził... Schodzili się tu zamanówszy to dworscy, to wsiowy który­‑niektóry: pogadać, pobaraszkować...
W tem miejscu Andrzej przerwał, stuknął o pniak fajką, wytrząchnął z niej popiół, przedmuchnął, aż zaskwierczało w cybuchu, i schował ją do kieszeni kapoty. Następnie podszedł do drzwi, wsadził głowę w czarny otwór i krzyknął:
— Grzela! a czego się tam tłuczesz po wyżce? Złaź ino.
Zatupały buty Grzeli po schodach, wynurza się