Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

potrafił otumanić. Spojrzyć na niego — Jezusek układny, a w duszy — gadzina...
— Mieli się żenić z Marychną — westchnął Wicek melancholijnie.
— O, widzisz go, odezwał się mazgaj... Myślisz, że wzdychaniem i bekiem u dziewki co wskórasz?... Sapie drągal jak dudy na chórze. I tyli czas!... Wicuś, wybij ty sobie z głowy. Nie zatracaj duszy. Toć już za gospodarzem ta twoja Marychna. Dwoje już ma przychówku: jedno ponoć Frankowe.
Ale Wicek westchnął jeszcze boleśniej, jeszcze głębiej. Blaski księżycowe spływają mu na włosy i na twarz bladą, i rzeźbią na tle ciemnem jego profil o smutnym wyrazie. Andrzej ciągnie dalej.
— Oj, nie Marychnać to była, ale cała Maryna. Dziewka, jak kafar, kraśna niby wiśnia, a podchlibna, a umizgus dziewucha... ho, ho!... To kwiatek se wepnie w stanik, to wstążkę jaką założy, aby ino na nią chłopaki patrzały. Nie bardzo tam ona i chciała za Opilskiego, ale ojcowie cięgiem jej kładli w uszy: będziesz — mówi — młynarzowa, pani — mówi — całą gębą. I przekabacili dziewuchę. Już było po zmówinach, a na tę porę przypytał się do wsi on Czerwony Franek. Odrazu się zwąchali z Maryśką, że to Franek do czego jak do czego, a do dziewuch to był taki skory, jak wilk do