Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z fajki i wydmuchnął z dymem swą lekceważącą opinię o babach.) Mało to raz Franek wpadał do wsi i pomstował:
— »Łeb — wrzeszczy — rozwalę psia ścierwie!... od mamy wara!« Mamą ją nazywał, dworką pono była... Wszystkie dziewuchy, choć to niby boi się, a zęby szczerzyły do Franka, mizdrzyły się: taki ci był... I z wszystkiego się umiał wymigać. Policyanty go raz goniły, bo często gęsto coś zwereszył — i nic: wymigał się. To — mówi — tamto... i wykpi się. Inszy, to choć ci na plecy upadnie, a nos zbije: ten nic — jak na psa łyko wdział. Jeszcze sobie przekpiwa... Trzymałem ja pod tę porę wietrak za Kamionką. Kiepski to był zarobek choćby i ten wietrak. Ode wsi kawał, a młyn za pazuchą. Trafiało się, że wichrzysko takie ci, że ha! — dmie, aże śmigi trzeszczą, a tu miewa ani poświeci... Załóż, człeku, ręce i leż.
— No i cóż ten Franek, Andrzeju? — przerywam.
— Zara będzie i o Franku. Pan toby chciał tak duchem: urodził się — peda — i umarł — i już. Wszystko trza dokumentnie... Więc, panie święty, myślę ja sobie i kalkuluję. Mam gębę rozdziwiać patrzący, jak trą się gołe kamienie? Rzucę wietrak do psa i pójdę do Opilskiego za czeladnika. Opilski miał ten młyn wtedy i kuli tych okoliczności kiedym niekiedy tu zaglądał. O też to był kawał filuta ten Opilski!... A cwana bestya, że i żyda