Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że tak powiem! Nie zaszkodziłoby mieć więcej pobłażliwości dla wszech­‑świata, szanowny panie, który w dodatku napadasz na zdolność wzruszeniową i żądasz na nią kary głównej!... Czyż nie do tej właśnie zdolności odwoływałeś się w nas, kreśląc pstry obraz... tak, pstry obraz ziemskiego ruchu i błogotrwania, zakłócanego jakoby przez winowajcę, a raczej przez ofiarę nieuzasadnionych oskarżeń?... Czyż szafując nie powagą dowodów lecz pstrocizną... tak, pstrocizną słowną, nie liczyłeś, że porwiemy widelce i noże i, podobni ludożercom, rzucimy się na niewinną ofiarę, aby ją rozszarpać, jak te oto, w szczątkach już tylko rozpoznawalne marynaty z minóg, skumbrów i langustów, albo tamte ot konserwy z fląder, kilek, szprotków, sardynek i sielaw?... Zaiste, jakże często prywata i poziome apetyty podszywają się pod dbałość o dobro publiczne, o podwaliny społeczne i inne dźwięczne, ale puste hasełka!... Czyż właśnie te podwaliny społeczne nie są bardziej zagrożone przez twoją, szanowny oskarżycielu mowę, w której tyle sprzeczności!... Potępiając wzruszenie, każesz nam zarazem litować się, wzruszać losem jakiejś Agnieszki Pelagii, która miała nieszczęście (och!) ujrzeć swego pana bez »niewymownych«. Obyż tylko takie nieszczęścia zdarzały się kobietom! Wierz mi, panie stróżu obyczajności, że ani jedna z pokrzywdzonych w ten sposób