Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na wystawie.
— Tem bardziej. A szkoda byłoby... Takie to wszystko pani ma bielutkie... takie bielutkie... Można pogłaskać?... Tak... Czy ma też pani już ustalone zapatrywanie swoje na szczęście?
— Ja sądzę, że... przepraszam, pan mnie tak ścisnął?... sądzę, że szczęściem jest leżeć na słońcu, pić soki ziemne, kąpać się w deszczach, pachnieć... Pan ma taki miły zapach owocowy?...
— Owocowy?... owocny raczej: jestem dużo zajęty chodzeniem koło owoców... tak. Hm... zapach, jako szczęście? Możebym się i zgodził na to określenie, ale to dla mnie za mało. Dodajmy więc: i myśleć o ogóle... niechże się pani nie lęka... no... tak. To, co pani powiedziała o leżeniu i piciu, to jest szczęście, ale indywidualne, pasorzytne...
— A jakie jeszcze może być leżenie?
— Społeczne, wytwórcze — leżenie, w którem się jedno podporządkowywa drugiemu, mocniejszemu... i z tego powstaje wytwórczość i twórczość, która jest sztuką... No, nie bój się, przybliż do mnie tę swoją sztukę białą... wypukłą...
— Moja wypukłość jest sztuką?... Więc i ja jestem... ach!
— O tak, jest sztuką twoja białość taka biała,