Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej chwili doleciały ich tony skocznych narzekań jakiegoś bardzo skrzywdzonego mazura.
— »Upiór Wojewody«, opera swojska — chodź, nie wypada się odosabniać.
— Ach, proszę, błagam... zostaw mnie tu...
— Oj ty, purchawko — rzekł niechętnie opiekun i wyszedł.
Pupilka, zostawszy sarna, odetchnęła z tak nieumiarkowanem zadowoleniem, na jakie tylko jej na próżniaczych odłogach wyrosła istota mogła się zdobyć. Samolubnie i cicho przeglądała sobie jakieś album z fotografiami. Było tam trochę arystokracyi, trochę finansów, trochę literatury i dużo ambasadorów. Zatopiona w tem zajęciu, nagle poczuła coś jakby szelest motyla i woń owocowego drzewa.
— Nie przeszkadzam? — szepnął żarliwie Amfitryniusz.
— Ach!
— Pani dawno pisuje w historyi?... Mówił mi opiekun...
— Tak, nic wielkiego... trochę uwag...
— A uważa też pani na swoją białość? W sąsiedztwie atramentu tak łatwo o kleksa.
— Czy ja wiem?...
— A gdzie pani nocuje?