Strona:PL Lemański - Proza ironiczna.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

taka... ale nie twoją sztuką, tylko tych, którzy ją pożądają... Ja tak bardzo pożądam twojej białości... o, nie broń się... nie broń mi... twojej wypukłej białości... tak bardzo pożądam... pożądam twojej wypukłości... plastyki... plas... pla... pl... p...
Rozmowa umilkła, i nagle w buduarze dał się słyszeć jakiś huk, coś jak upadek doniczki z kwiatami, jak pęknięcie baloniku, piłki, struny skrzypcowej.
Do pokoju wpadło kilka osób i oczom ich przedstawił się wprost nieprzyzwoity widok. Purchawka, bardzo blada, miejscami aż zielonawa, leżała na stoliku i wyglądała tak, jakby ktoś na nią nadepnął, albo ją przebódł. Czerwony Amfitryniusz nakładał binokle i był tak niepoważnie ożywiony, jak Archimedes, kiedy z łaźni wybieżał, krzycząc heureka!
Zapanowało kłopotliwe milczenie, którego nikt nie śmiał przerywać. W ostatnich szeregach widzów ktoś zaintonował półgłosem:

Niech no popatrzy,
Jak się to sięga!..

Zerwało się parę śmiechów.
— Przyjmij pan moje zupełne powinszowanie — rzekł głośno ambasador Honolilien.
Wołoduch, utrwaliwszy nakoniec binokle, rzekł, zwracając się do opiekuna purchawki: