Strona:PL Lange - Miranda.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kołysana wiatrem, wstrząsana bałwanami morskiemi, — nasza łódź coraz napełniała się wodą — i znów przeczuwaliśmy, że nam śmierć zagraża.
Ale może i to byśmy przetrwali, gdyby nie rafa podwodna, o którą naraz łódź nasza uderzyła i strzaskała się na szczęty. Ostatnia nasza godzina nadeszła.
Znalazłem się na bezgranicznej toni fal bez żadnego oparcia. Nikogo z moich towarzyszów nie mogłem dostrzec ani w pobliżu ani zdala.
Widocznie oderwało mnie od nich i byłem dość daleko: instynkt kazał mi się uchwycić kawałka strzaskanej łodzi. Byłem na świecie bezwzględnie sam jeden, jak w swoim czasie Odyseusz.
Szczątki naszej łodzi widziałem rozproszone: tu jej boki, tam dno, owdzie deski pojedyńcze, lina, wiosła.
Dopłynąłem do liny i przywiązałem nią siebie cło tej części rozbitego czółna, która dotąd była mojem oparciem.
Burza już od piętnastu minut ucichła i mogłem to wszystko czynić z pewną swobodą.
Chwyciłem też wiosło — i tak starałem się płynąć w kierunku, który powierzyłem instynktowi. Byłem przekonany, że nie zginę.
Wkrótce też ujrzałem gęsty tuman, który niewątpliwie był wybrzeżem jakiegoś lądu lub wyspy. Sześć lub siedem godzin aż do wyczerpania wiosłowałem, by się do tego brzegu dostać.
Nakoniec, dzięki składając Bogu, znalazłem się na piasczystym cyplu nieznanego mi kraju.
Odwiązując się i grzejąc na słońcu przemokłe szaty i przemokłe ciało, patrzałem wokoło, zaciekawiony, co mię tu oczekuje.
Cypel był długi może na ćwierć kilometra, żadną trawą ani krzewami nie porosły; był zupełnie płaski jak i część lądu, którą mogłem do-