Strona:PL Lange - Miranda.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śliwie. Istotnie aż do Singapore losy nam sprzyjały, — również bez zdarzenia przepłynęliśmy cieśninę między wyspami Andamańskiemi i Nikobarskiemi.
Nie więcej jak sześć do siedmiu stopni równikowych dzieliło nas od Cejlonu, gdy nagle stanęliśmy nad brzegiem zagłady.
Po morzu Indyjskiem krążyły przed paru laty korsarskie okręty niemieckie, które ściśle biorąc, zostały już wszystkie zniszczone, ale tu i owdzie pozostawiły one miny podwodne, bardzo niebezpieczne dla pływających statków.
Trafiały się też, choć rzadziej w tych stronach, łodzie podwodne. Ale nie łódź podwodna nas zgubiła, tylko zabłąkana mina.
W pobliżu Cejlonu na taką minę wpadliśmy niespodzianie. Okręt zaczął się chwiać i w wodzie pogrążać. Byliśmy gotowi na śmierć.
Nie wielu nas było: razem z załogą koło sześćdziesięciu osób. Mieliśmy dwie lodzie ratunkowe.
Kapitan nasz na jedną chwilę przytomności nie stracił.
Natychmiast kazał łodzie spuścić na wodę — i wszyscy pokolei zaczęli skakać z pomostu do czółen.
Obliczywszy, przekonaliśmy się, że pozostało nas czterdzieści jeden osób; reszta widać utonęła. Podzieliliśmy się na dwie grupy: w jednej łodzi było dwudziestu ludzi, w drugiej dwudziestu i jeden. Ja znalazłem się w tej drugiej.
Wyspa Cejlon była już, niby we mgle, widoczna — i wszystko zapewne dobrze by się skończyło, gdyby nie to, że naraz szaleć zaczęła straszliwa burza.
Łodzie nasze się rozłączyły: jedną fale poniosły na Wschód, jakby ku wyspom Andamańskim; drugą, w której byłem ja — na Południo Zachód.