Strona:PL Ksenofont Konopczyński Wspomnienia o Sokratesie.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż znowu? — rzekł Ksenofont — jeżeli to się nazywa szalonym postępkiem, to i ja, o ile się zdaje, mogę uledz temu niebezpieczeństwu.
— Nieszczęsny! — odrzekł Sokrates — chyba nie wiesz, co się z tobą stać może, gdy pocałujesz piękną osobę? Wszak zaraz z wolnego człowieka staniesz się niewolnikiem i będziesz musiał wielkie czynić wydatki na szkodliwe rozkosze; nie będziesz miał wcale czasu zająć się czemś istotnie dobrem, lecz przeciwnie będziesz zmuszonym zajmować się tem, czem nie zająłby się nawet człowiek szalony.
O nieba! — wykrzyknął Ksenofont — jakże wielką potęgę przypisujesz pocałunkowi?
— I ty możesz się dziwić temu? — rzecze Sokrates.
— Czy nie wiesz, że tarantule, które nie są większe od grosza, gdy się tylko dotkną ust ludzi, sprawiają im straszne boleści i pozbawiają zmysłów?
— Tak jest, — odrzekł Ksenofont — gdyż tarantule przy ukąszeniu zapuszczają jad.
— A czy sądzisz, nierozważny, — rzecze Sokrates, — że piękne osoby nie zadają coś takiego przy pocałunku, czego ty nie widzisz? — Czy nie wiesz, że to stworzonko, które nazywają pięknem i powabnem, o tyle jest straszniejsze od tarantul, że te ostatnie tylko przy dotknięciu zapuszczają jad, tamto zaś nawet bez dotknięcia, skoro tylko kto spojrzy na nie, choćby i bardzo zdaleka, zapuszcza coś takiego, co przyprawia o szaleństwo? Być może, i bożków miłości nazywają strzelcami dla tego, że osoby piękne nawet zdaleka rany zadają. Tak, Ksenofoncie, radzę ci uciekać, nie oglądając się poza siebie, skoro tylko ujrzysz jaką piękną osobę; tobie zaś, Krytobulu, radzę oddalić się na rok z ojczyzny, bo zaledwie przez