Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podróżnych ucichło zupełnie, znać snem podróżnych zmęczonych usnęli głęboko. Około siódmej rano, promień młodego słońca wdarł się przez zakurzone szyby do izby gościnnej i począł igrać tym swobodniej po zakątkach że tylko jedna strona okna była zamknięta, drugiej snać panowie ci zapomnieli na noc zaryglować lub umyślnie ją otworem dla lepszego zostawili powietrza. Ranek był pogodny i piękny, ruch na gościńcu żywy; blask słońca znać zbudził naprzód pana Barańskiego, który po zakrztuszeniu się silnym, porwał na posłanie i siadł, rozglądując w izbie, a oczy zaspane przecierał. Obok niego w różnych malowniczych pozach spoczywali Zabrzeski i Tomaszewski i Zbisio.
Zdziwiło to wielce Barańskiego, że wczoraj złożonych na sianie sukni, szabel, pasów itp. nie zobaczył. Pomyślał sobie, że je ludzie do chędożenia znać zabrali, ale kiedy? tego sobie nie przypominał. Dziwna też rzecz była, iż i szabli nie stało i czapek i pasów, ba — gdy się lepiej rozpatrzył — i kubka przy flaszce srebrnego i trzosików złożonych wieczorem na kominie.
— Jeżeli to Tomaszewskiego żarty — rzekł w duchu — dalipan nie do rzeczy... I huknął: