Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na Boga ci się klnę — odwdzięczę ci — ożenię... życie dam za ciebie.
— Życia nie potrzebuję, rozśmiał się Dygowski, tylko mnie ożeń z ładną panną, a z reszty kwita.
— No — słowo daję że pannę znajdę — zaśmiał się Zbisław... a teraz wywiąż się ze słowa...
Dygowski pomyślał, napił się wódki i nie mówiąc nic pomalutku wyszedł.
Po zniknięciu jego, milczenie czas jakiś w izbie panowało, Szaławiła chciał świstać a wzdychał. Żubr sapał. Barański czy udawał że śpi, czy spał już w istocie i chrapał.
— Ej! ej! począł ziewając Tomaszewski... nikt, co prawda, małżeństwa ci tego nie radził, Zbisiu... ale teraz gdy się stało — to jużcić prawda że dla honoru męzkiego, nie godzi się ustąpić, bo by się z nas śmieli...
— Ja też ustępować nie myślę... począł Zbisław — Nie pierwsza to u nas w kraju tego rodzaju historya, i nie ostatnia... Nasłuchałem ja się z młodu od nieboszczyka ojca jak porywano i małoletnie i odbierano, i sadzano w klasztorze i z klasztorów je mężowie dostawali i siekli się i pałaszowali o niejednę... Co za dziw że ja sobie też tak począć muszę...